Palestyński premier zdobył zaufanie ponad połowy Izraelczyków i kilku procent swoich rodaków
W czerwcu 1948 r., podczas izraelskiej wojny o niepodległość, premier Ben Gurion nakazał armii zatopić statek "Altalena", zakupiony przez skrajnie prawicową bojówkę Etzel, wiozący imigrantów i broń dla Izraela. Etzel, która miała na sumieniu akty terroru wobec Arabów, zażądała, by 20 proc. tej broni pozostało w jej wyłącznej dyspozycji i nie trafiło do powstającej izraelskiej armii. Negocjacje spełzły na niczym - Etzel gotowa była siłą bronić rozładunku. Decyzja Ben Guriona spowodowała śmierć prawie stu ludzi na pokładzie, a liczący zaledwie półtora miesiąca kraj stanął na skraju wojny domowej, ale do rządów bojówek w Izraelu nie doszło. Dziś palestyński premier Abu Mazen stoi przed swoją "Altaleną".
Wreszcie partner do rozmów
Kryzys, który niedawno wywołała próba wystąpienia przez palestyńskiego premiera Mahmuda Abbasa z Komitetu Centralnego Fatahu (rezygnacja nie została przyjęta), dobrze ilustruje kruche podstawy, na jakich opiera się wznowiony zaledwie przed dwoma tygodniami bliskowschodni proces pokojowy. Rezygnacja Abbasa, używającego też partyzanckiego pseudonimu Abu Mazen, sugerowała wyraźnie, że w obliczu piętrzących się trudności gotów byłby on również ustąpić ze stanowiska premiera. Gdyby do tego doszło, proces pokojowy ległby w gruzach. Podczas zaledwie kilkumiesięcznego urzędowania Abbasowi udało się zdobyć zaufanie ponad połowy Izraelczyków, rządów Izraela i USA oraz opinii międzynarodowej. Wśród Palestyńczyków poparcie dlań jest jednak nadal zaledwie kilkuprocentowe, Arafat zaś i jego otoczenie, nie mówiąc już o wrogich pokojowi organizacjach Hamas i Dżihad, nie ustają w wysiłkach, by go skompromitować. Tymczasem uznanie przez Izraelczyków, że po stronie palestyńskiej jest z kim rozmawiać, było podstawowym warunkiem wznowienia dialogu.
Podzielić się krajem
Wybuch drugiej intifady we wrześniu 2000 r. - sprowokowanej wprawdzie wizytą Szarona na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie, lecz przygotowywanej już wcześniej przez Palestyńczyków, co potwierdził minister Autonomii Palestyńskiej Imad Faludżi - był dla Izraelczyków szokiem. Trwały przecież wówczas rozmowy pokojowe w Camp David. Odrzucając ofertę Baraka, uwiarygodnioną przez Clintona, Arafat potwierdził najczarniejsze obawy tych, którzy byli zdania, że Palestyńczycy pokoju po prostu nie chcą. Byłem wówczas w Gazie i wszyscy moi rozmówcy - od państwowców z Fatahu po fundamentalistów z Hamasu - zgodnie stwierdzali, że Arafat popełniłby błąd, gdyby poszedł na jakiekolwiek ustępstwa. "Żydzi zmiękli - mówili mi Palestyńczycy.
- Oddali Synaj, uciekli z Libanu, gotowi byli oddać Golan. Dlaczego my mielibyśmy się zadowolić mniejszym kąskiem? Na początek odzyskamy granice z 1967 r., z Jerozolimą włącznie, a potem się zobaczy". Gdy później relacjonowałem te rozmowy w Izraelu, gdzie wszystkie oczy skierowane były na Camp David, nie na Gazę, patrzono na mnie jak na wariata. Podobnie reagowali Palestyńczycy, gdy tłumaczyłem, że Zachodni Brzeg to nie strategiczne peryferie, które można oddać choćby i za zimny pokój. To dla Izraelczyków, dokładnie tak jak dla Palestyńczyków, część ojczyzny.
Warto przypomnieć, że granica z 1967 r. istniała tylko przez 19 lat, a wyznaczyła ją nie historia, lecz przypadkowy przebieg linii zawieszenia ognia w izraelskiej wojnie o niepodległość 1948 r. Przez tych 19 lat po drugiej stronie granicy nie było Palestyny, lecz Jordania i Egipt. Wcześniej zaś ziemie po obu jej stronach wchodziły w skład jednego państwa, najpierw imperium otomańskiego, potem brytyjskiej Palestyny mandatowej, "ogniska narodowego" Żydów. Od 35 lat znów są częścią jednego kraju. Kraju, którym jego oba narody w końcu będą się musiały podzielić. Izraelczycy nie przystaną jednak na podział tak długo, jak długo nie będą mieli pewności, że nowe państwo palestyńskie nie będzie dla nich śmiertelnym zagrożeniem.
Żydów tu nie byŁo...
Z palestyńskiego punktu widzenia wszystko to wygląda, rzecz jasna, zupełnie inaczej. Żydów - mówią - w ogóle nie powinno tu być (Arafat twierdzi wręcz, że żadna żydowska świątynia na Wzgórzu Świątynnym nigdy nie stała), więc ich bezpieczeństwo to nie palestyńskie zmartwienie. Poza tym terror - twierdzą, choć nie używają, rzecz jasna, tego słowa - jest jedynie wynikiem okupacji, zakończy się wraz z nią i z powrotem uchodźców, a raczej ich potomków, do miejsc, gdzie w roku 1948 czy 1967 były ich domy. To my jesteśmy stroną skrzywdzoną - argumentują. Dlaczego mielibyśmy iść na jakiekolwiek ustępstwa? Akceptując granice z 1967 r., i tak zrzekamy się 78 proc. naszego kraju, które zajmuje teraz Izrael.
Z moralnego punktu widzenia temu rozumowaniu niczego nie można zarzucić. Tyle że podobnie mogliby rozumować potomkowie wypędzonych z dzisiejszych granic Polski Niemcy, Polacy z dawnych kresów, hinduscy i pakistańscy uchodźcy... Lista jest długa. Państwa powstają na ogół w krzywdzie i przemocy, a nowa przemoc tej wcześniejszej nie zrównoważy. Palestyńskim uchodźcom należy się prawo do powrotu do powstającej Palestyny, nie do Izraela, lub uzyskanie obywatelstwa w państwach arabskich, w których mieszkają od lat (Izrael wchłonął 600 tys. żydowskich osadników z tych właśnie krajów). Abu Mazen jest jednym z pierwszych polityków palestyńskich, którzy mieli odwagę powiedzieć to publicznie. Miał też odwagę potępić terror i jako zbrodnię, i jako błąd z punktu widzenia palestyńskich interesów narodowych. Te właśnie oświadczenia sprawiły, że zyskał zaufanie Izraelczyków i to one przyczyniły się do tego, że Palestyńczycy - dotychczas � odmawiają mu tego zaufania.
Spirala nieufności
Żydowskie osiedla na obszarach okupowanych nadal rosną, izraelskie represje za terror stają się coraz brutalniejsze, a betonowy mur, który stawia Izrael, by zapobiec przenikaniu terrorystów, grozi zamknięciem terytoriów palestyńskich w getcie. Palestyńczycy nie widzą więc powodu, by rezygnować z terroru i maksymalistycznych żądań. Wszelkie nasze ustępstwa - mówią - Izrael wykorzysta jedynie po to, by się umocnić.
Dlatego palestyński premier żąda od Izraela gestów dramatycznych: zwolnienia większości, jeśli nie wszystkich więźniów palestyńskich, natychmiastowego zaprzestania budowy nowych osiedli, rozbudowy istniejących i rozebrania już wzniesionych (które nawet rząd Szarona uznaje za nielegalne), wycofania wojsk na pozycje sprzed intifady, a więc niemal z połowy palestyńskich terytoriów, zaprzestania represji (zwłaszcza że ginie z tego powodu wielu niewinnych ludzi), w tym zabójstw osób podejrzanych o przygotowywanie zamachów, wstrzymania budowy, a następnie demontażu muru. Tylko wówczas - mówi - będę mógł udowodnić Palestyńczykom, że mogą znów zaufać negocjacjom.
Te żądania są całkiem zasadne i bez ich spełnienia trudno liczyć na pokój. Tyle że - odpowiadają Izraelczycy - my też nie mamy powodów, by wam ufać. Jak można zaprzestać represji, wycofać armię, rozebrać mur, skoro to są podstawowe narzędzia w walce z terrorystami, walce, której wy nie chcecie toczyć? Nie możemy z nich zrezygnować, dopóki dochodzi do aktów terroru. Przecież już od podpisania wewnątrzpalestyńskiego zawieszenia broni, hudny, Dżihad i należące do Fatahu brygady Al-Aksa dokonały zamachów terrorystycznych. Wspólnie z Hamasem deklarują też, że zawieszenie broni nie oznacza jej złożenia. "Nasza cierpliwość się kończy" - oznajmił w ubiegłym tygodniu, zaledwie jedenaście dni po podpisaniu hudny, szejk Jassin, duchowy przywódca Hamasu. Na co więc można liczyć? Rozbieranie osiedli żydowskich w takiej sytuacji jest po prostu polityczną niemożliwością. Nie można nagradzać terroru.
Blokady na mapie drogowej
Sytuację komplikuje dodatkowo to, że obowiązują trzy różne porozumienia między różnymi stronami i wynikają z nich rozmaite zobowiązania. Amerykańsko-europejsko-rosyjsko-oenzetowska mapa drogowa, przyjęta przez Abu Mazena i Szarona podczas szczytu z Bushem w Akabie, nakłada na Palestyńczyków obowiązek wstrzymania terroru i demontażu jego struktur, na Izrael zaś obowiązek wstrzymania budowy i rozbudowy osiedli oraz zlikwidowania nielegalnych osad, a także powstrzymania się od represji, z wyjątkiem działań mających zapobiegać planowanym zamachom. Po tym mają nastąpić kolejne kroki. Nie ma wśród tych zobowiązań zwolnienia więźniów palestyńskich - najważniejszego postulatu Abu Mazena. Jest ono podstawą hudny, którą władze palestyńskie podpisały z Hamasem, Dżihadem i brygadami Al-Aksa. W zamian za wstrzymanie terroru na trzy miesiące Abu Mazen zobowiązał się, że doprowadzi do wstrzymania działań zbrojnych Izraela oraz do zwolnienia więźniów. Jest wreszcie porozumienie izraelsko-palestyńskie, na mocy którego Izrael wycofał się już z większości Strefy Gazy oraz z Betlejem, a władze palestyńskie zagwarantowały, że z tych terytoriów nie wyjdą zamachowcy.
Na razie jednak mapa drogowa najeżona jest blokadami: Palestyńczycy nie podjęli działań przeciw organizacjom terrorystycznym, te zaś, mimo że podpisały hudnę, nadal przeprowadzają sporadyczne ataki. Palestyńczycy wskazują, że jest ich nieporównanie mniej, że ich służby aresztują niedoszłych terrorystów (acz rzadko i często ich potem zwalniają). Zarazem Abu Mazen wytknął Izraelczykom, że nadal (acz dużo rzadziej) giną ludzie w izraelskich operacjach antyterrorystycznych i że zdemontowano jedynie kilka małych osiedli. Zarazem domaga się zwolnienia większości spośród siedmiu tysięcy więźniów - Izraelczycy gotowi są wypuścić 350. Zastrzegają przy tym, że nie uwolnią członków Hamasu i Dżihadu ani tych, którzy mają krew na rękach. Dlaczego mamy wypuszczać terrorystów, jeżeli nie jesteśmy do tego zobowiązani, a wy z nimi nie walczycie? - pytają Izraelczycy. Jak mam przekonać terrorystów, by złożyli broń, skoro nie idziecie na ustępstwa? - odpowiada palestyński premier.
Cień Arafata
Tymczasem ekipa Arafata, publicznie popierając premiera, w praktyce sabotuje jego decyzje. Co więcej, zarzuca mu godzenie w palestyńskie interesy narodowe. Dlatego Mazen zażądał, by Komitet Centralny Fatahu udzielił mu w sprawie negocjacji z Izraelem jasnych instrukcji, a tym samym wziął za nie część politycznej odpowiedzialności, czego Arafat oczywiście zrobić nie chce.
Kryzys spowodował już odwołanie planowanego szczytu Abu Mazen - Szaron i wizyty palestyńskiego premiera w Knesecie (zaproszenie wystosowała koalicyjna partia Szinui). Widać jednak symptomy poprawy sytuacji: terror istotnie osłabł, władze Autonomii Palestyńskiej zaapelowały do mediów, by powstrzymały się od podburzających wypowiedzi, a niedawna wizyta Abu Mazena w siedzibie rządu izraelskiego w Jerozolimie, gdzie Arafat nigdy nie chciał się udać, urosła do rangi symbolu.
Bez postępu wszkże w dwóch sprawach podstawowych: terroru i osiedli, przełomu nie będzie. Rozwiązanie Hamasu czy demontaż osiedli byłyby postrzegane przez opinię publiczną każdej ze stron jako jednostronne i niewybaczalne zwycięstwo strony przeciwnej. Tak jednak być nie musi: część osiedli jest nielegalna, podobnie jak nielegalny jest terror. I choć nie można, rzecz jasna, stawiać osadnictwa i mordu na tej samej płaszczyźnie moralnej, istnieje wspólny powód, by tym zjawiskom się przeciwstawić: poszanowanie prawa. Nie chodzi tu więc o ewentualny zysk przeciwnika, lecz o wzmocnienie własnego państwa, istniejącego czy dopiero powstającego, które bez praworządności zawsze będzie słabe. Jest to ważne zwłaszcza dla Palestyńczyków - oni zostaną ze swoimi terrorystami, gdy między Palestyną a Izraelem zapadnie wreszcie graniczny szlaban.
Tymczasem kryzys wkracza w nową, ostrzejszą fazę. Arafat, dotychczas przynajmniej publicznie powstrzymujący się od napaści na Abu Mazena, w piątek podczas rozmowy z wysłannikiem ONZ na Bliski Wschód, nazwał go "ćwokiem" i zarzucił mu "zdradę interesów palestyńskich". Tak Bracia Muzułmańscy w Egipcie mówili o Sadacie. Tak skrajna prawica izraelska mówiła o Rabinie. Wokół palestyńskiego premiera robi się pusto.
Wreszcie partner do rozmów
Kryzys, który niedawno wywołała próba wystąpienia przez palestyńskiego premiera Mahmuda Abbasa z Komitetu Centralnego Fatahu (rezygnacja nie została przyjęta), dobrze ilustruje kruche podstawy, na jakich opiera się wznowiony zaledwie przed dwoma tygodniami bliskowschodni proces pokojowy. Rezygnacja Abbasa, używającego też partyzanckiego pseudonimu Abu Mazen, sugerowała wyraźnie, że w obliczu piętrzących się trudności gotów byłby on również ustąpić ze stanowiska premiera. Gdyby do tego doszło, proces pokojowy ległby w gruzach. Podczas zaledwie kilkumiesięcznego urzędowania Abbasowi udało się zdobyć zaufanie ponad połowy Izraelczyków, rządów Izraela i USA oraz opinii międzynarodowej. Wśród Palestyńczyków poparcie dlań jest jednak nadal zaledwie kilkuprocentowe, Arafat zaś i jego otoczenie, nie mówiąc już o wrogich pokojowi organizacjach Hamas i Dżihad, nie ustają w wysiłkach, by go skompromitować. Tymczasem uznanie przez Izraelczyków, że po stronie palestyńskiej jest z kim rozmawiać, było podstawowym warunkiem wznowienia dialogu.
Podzielić się krajem
Wybuch drugiej intifady we wrześniu 2000 r. - sprowokowanej wprawdzie wizytą Szarona na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie, lecz przygotowywanej już wcześniej przez Palestyńczyków, co potwierdził minister Autonomii Palestyńskiej Imad Faludżi - był dla Izraelczyków szokiem. Trwały przecież wówczas rozmowy pokojowe w Camp David. Odrzucając ofertę Baraka, uwiarygodnioną przez Clintona, Arafat potwierdził najczarniejsze obawy tych, którzy byli zdania, że Palestyńczycy pokoju po prostu nie chcą. Byłem wówczas w Gazie i wszyscy moi rozmówcy - od państwowców z Fatahu po fundamentalistów z Hamasu - zgodnie stwierdzali, że Arafat popełniłby błąd, gdyby poszedł na jakiekolwiek ustępstwa. "Żydzi zmiękli - mówili mi Palestyńczycy.
- Oddali Synaj, uciekli z Libanu, gotowi byli oddać Golan. Dlaczego my mielibyśmy się zadowolić mniejszym kąskiem? Na początek odzyskamy granice z 1967 r., z Jerozolimą włącznie, a potem się zobaczy". Gdy później relacjonowałem te rozmowy w Izraelu, gdzie wszystkie oczy skierowane były na Camp David, nie na Gazę, patrzono na mnie jak na wariata. Podobnie reagowali Palestyńczycy, gdy tłumaczyłem, że Zachodni Brzeg to nie strategiczne peryferie, które można oddać choćby i za zimny pokój. To dla Izraelczyków, dokładnie tak jak dla Palestyńczyków, część ojczyzny.
Warto przypomnieć, że granica z 1967 r. istniała tylko przez 19 lat, a wyznaczyła ją nie historia, lecz przypadkowy przebieg linii zawieszenia ognia w izraelskiej wojnie o niepodległość 1948 r. Przez tych 19 lat po drugiej stronie granicy nie było Palestyny, lecz Jordania i Egipt. Wcześniej zaś ziemie po obu jej stronach wchodziły w skład jednego państwa, najpierw imperium otomańskiego, potem brytyjskiej Palestyny mandatowej, "ogniska narodowego" Żydów. Od 35 lat znów są częścią jednego kraju. Kraju, którym jego oba narody w końcu będą się musiały podzielić. Izraelczycy nie przystaną jednak na podział tak długo, jak długo nie będą mieli pewności, że nowe państwo palestyńskie nie będzie dla nich śmiertelnym zagrożeniem.
Żydów tu nie byŁo...
Z palestyńskiego punktu widzenia wszystko to wygląda, rzecz jasna, zupełnie inaczej. Żydów - mówią - w ogóle nie powinno tu być (Arafat twierdzi wręcz, że żadna żydowska świątynia na Wzgórzu Świątynnym nigdy nie stała), więc ich bezpieczeństwo to nie palestyńskie zmartwienie. Poza tym terror - twierdzą, choć nie używają, rzecz jasna, tego słowa - jest jedynie wynikiem okupacji, zakończy się wraz z nią i z powrotem uchodźców, a raczej ich potomków, do miejsc, gdzie w roku 1948 czy 1967 były ich domy. To my jesteśmy stroną skrzywdzoną - argumentują. Dlaczego mielibyśmy iść na jakiekolwiek ustępstwa? Akceptując granice z 1967 r., i tak zrzekamy się 78 proc. naszego kraju, które zajmuje teraz Izrael.
Z moralnego punktu widzenia temu rozumowaniu niczego nie można zarzucić. Tyle że podobnie mogliby rozumować potomkowie wypędzonych z dzisiejszych granic Polski Niemcy, Polacy z dawnych kresów, hinduscy i pakistańscy uchodźcy... Lista jest długa. Państwa powstają na ogół w krzywdzie i przemocy, a nowa przemoc tej wcześniejszej nie zrównoważy. Palestyńskim uchodźcom należy się prawo do powrotu do powstającej Palestyny, nie do Izraela, lub uzyskanie obywatelstwa w państwach arabskich, w których mieszkają od lat (Izrael wchłonął 600 tys. żydowskich osadników z tych właśnie krajów). Abu Mazen jest jednym z pierwszych polityków palestyńskich, którzy mieli odwagę powiedzieć to publicznie. Miał też odwagę potępić terror i jako zbrodnię, i jako błąd z punktu widzenia palestyńskich interesów narodowych. Te właśnie oświadczenia sprawiły, że zyskał zaufanie Izraelczyków i to one przyczyniły się do tego, że Palestyńczycy - dotychczas � odmawiają mu tego zaufania.
Spirala nieufności
Żydowskie osiedla na obszarach okupowanych nadal rosną, izraelskie represje za terror stają się coraz brutalniejsze, a betonowy mur, który stawia Izrael, by zapobiec przenikaniu terrorystów, grozi zamknięciem terytoriów palestyńskich w getcie. Palestyńczycy nie widzą więc powodu, by rezygnować z terroru i maksymalistycznych żądań. Wszelkie nasze ustępstwa - mówią - Izrael wykorzysta jedynie po to, by się umocnić.
Dlatego palestyński premier żąda od Izraela gestów dramatycznych: zwolnienia większości, jeśli nie wszystkich więźniów palestyńskich, natychmiastowego zaprzestania budowy nowych osiedli, rozbudowy istniejących i rozebrania już wzniesionych (które nawet rząd Szarona uznaje za nielegalne), wycofania wojsk na pozycje sprzed intifady, a więc niemal z połowy palestyńskich terytoriów, zaprzestania represji (zwłaszcza że ginie z tego powodu wielu niewinnych ludzi), w tym zabójstw osób podejrzanych o przygotowywanie zamachów, wstrzymania budowy, a następnie demontażu muru. Tylko wówczas - mówi - będę mógł udowodnić Palestyńczykom, że mogą znów zaufać negocjacjom.
Te żądania są całkiem zasadne i bez ich spełnienia trudno liczyć na pokój. Tyle że - odpowiadają Izraelczycy - my też nie mamy powodów, by wam ufać. Jak można zaprzestać represji, wycofać armię, rozebrać mur, skoro to są podstawowe narzędzia w walce z terrorystami, walce, której wy nie chcecie toczyć? Nie możemy z nich zrezygnować, dopóki dochodzi do aktów terroru. Przecież już od podpisania wewnątrzpalestyńskiego zawieszenia broni, hudny, Dżihad i należące do Fatahu brygady Al-Aksa dokonały zamachów terrorystycznych. Wspólnie z Hamasem deklarują też, że zawieszenie broni nie oznacza jej złożenia. "Nasza cierpliwość się kończy" - oznajmił w ubiegłym tygodniu, zaledwie jedenaście dni po podpisaniu hudny, szejk Jassin, duchowy przywódca Hamasu. Na co więc można liczyć? Rozbieranie osiedli żydowskich w takiej sytuacji jest po prostu polityczną niemożliwością. Nie można nagradzać terroru.
Blokady na mapie drogowej
Sytuację komplikuje dodatkowo to, że obowiązują trzy różne porozumienia między różnymi stronami i wynikają z nich rozmaite zobowiązania. Amerykańsko-europejsko-rosyjsko-oenzetowska mapa drogowa, przyjęta przez Abu Mazena i Szarona podczas szczytu z Bushem w Akabie, nakłada na Palestyńczyków obowiązek wstrzymania terroru i demontażu jego struktur, na Izrael zaś obowiązek wstrzymania budowy i rozbudowy osiedli oraz zlikwidowania nielegalnych osad, a także powstrzymania się od represji, z wyjątkiem działań mających zapobiegać planowanym zamachom. Po tym mają nastąpić kolejne kroki. Nie ma wśród tych zobowiązań zwolnienia więźniów palestyńskich - najważniejszego postulatu Abu Mazena. Jest ono podstawą hudny, którą władze palestyńskie podpisały z Hamasem, Dżihadem i brygadami Al-Aksa. W zamian za wstrzymanie terroru na trzy miesiące Abu Mazen zobowiązał się, że doprowadzi do wstrzymania działań zbrojnych Izraela oraz do zwolnienia więźniów. Jest wreszcie porozumienie izraelsko-palestyńskie, na mocy którego Izrael wycofał się już z większości Strefy Gazy oraz z Betlejem, a władze palestyńskie zagwarantowały, że z tych terytoriów nie wyjdą zamachowcy.
Na razie jednak mapa drogowa najeżona jest blokadami: Palestyńczycy nie podjęli działań przeciw organizacjom terrorystycznym, te zaś, mimo że podpisały hudnę, nadal przeprowadzają sporadyczne ataki. Palestyńczycy wskazują, że jest ich nieporównanie mniej, że ich służby aresztują niedoszłych terrorystów (acz rzadko i często ich potem zwalniają). Zarazem Abu Mazen wytknął Izraelczykom, że nadal (acz dużo rzadziej) giną ludzie w izraelskich operacjach antyterrorystycznych i że zdemontowano jedynie kilka małych osiedli. Zarazem domaga się zwolnienia większości spośród siedmiu tysięcy więźniów - Izraelczycy gotowi są wypuścić 350. Zastrzegają przy tym, że nie uwolnią członków Hamasu i Dżihadu ani tych, którzy mają krew na rękach. Dlaczego mamy wypuszczać terrorystów, jeżeli nie jesteśmy do tego zobowiązani, a wy z nimi nie walczycie? - pytają Izraelczycy. Jak mam przekonać terrorystów, by złożyli broń, skoro nie idziecie na ustępstwa? - odpowiada palestyński premier.
Cień Arafata
Tymczasem ekipa Arafata, publicznie popierając premiera, w praktyce sabotuje jego decyzje. Co więcej, zarzuca mu godzenie w palestyńskie interesy narodowe. Dlatego Mazen zażądał, by Komitet Centralny Fatahu udzielił mu w sprawie negocjacji z Izraelem jasnych instrukcji, a tym samym wziął za nie część politycznej odpowiedzialności, czego Arafat oczywiście zrobić nie chce.
Kryzys spowodował już odwołanie planowanego szczytu Abu Mazen - Szaron i wizyty palestyńskiego premiera w Knesecie (zaproszenie wystosowała koalicyjna partia Szinui). Widać jednak symptomy poprawy sytuacji: terror istotnie osłabł, władze Autonomii Palestyńskiej zaapelowały do mediów, by powstrzymały się od podburzających wypowiedzi, a niedawna wizyta Abu Mazena w siedzibie rządu izraelskiego w Jerozolimie, gdzie Arafat nigdy nie chciał się udać, urosła do rangi symbolu.
Bez postępu wszkże w dwóch sprawach podstawowych: terroru i osiedli, przełomu nie będzie. Rozwiązanie Hamasu czy demontaż osiedli byłyby postrzegane przez opinię publiczną każdej ze stron jako jednostronne i niewybaczalne zwycięstwo strony przeciwnej. Tak jednak być nie musi: część osiedli jest nielegalna, podobnie jak nielegalny jest terror. I choć nie można, rzecz jasna, stawiać osadnictwa i mordu na tej samej płaszczyźnie moralnej, istnieje wspólny powód, by tym zjawiskom się przeciwstawić: poszanowanie prawa. Nie chodzi tu więc o ewentualny zysk przeciwnika, lecz o wzmocnienie własnego państwa, istniejącego czy dopiero powstającego, które bez praworządności zawsze będzie słabe. Jest to ważne zwłaszcza dla Palestyńczyków - oni zostaną ze swoimi terrorystami, gdy między Palestyną a Izraelem zapadnie wreszcie graniczny szlaban.
Tymczasem kryzys wkracza w nową, ostrzejszą fazę. Arafat, dotychczas przynajmniej publicznie powstrzymujący się od napaści na Abu Mazena, w piątek podczas rozmowy z wysłannikiem ONZ na Bliski Wschód, nazwał go "ćwokiem" i zarzucił mu "zdradę interesów palestyńskich". Tak Bracia Muzułmańscy w Egipcie mówili o Sadacie. Tak skrajna prawica izraelska mówiła o Rabinie. Wokół palestyńskiego premiera robi się pusto.
Więcej możesz przeczytać w 29/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.