Regionalizacja jest antidotum na ciągle odradzający się centralizm
Komisja Europejska jest chyba bardzo tolerancyjna albo tak zbiurokratyzowana i przygnieciona sprawami formalnymi, że nie zawsze zauważa rzeczywiste zaległości krajów kandydujących. Przypomnijmy więc, że regionalizacja, przeniesienie punktu ciężkości rządzenia i administrowania z centralnego aparatu na niższe szczeble, to jeden z niezbywalnych kanonów unii. Regionalizacja i decentralizacja to warunki zbudowania i funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego, aktywnie uczestniczącego w podejmowaniu decyzji i egzekwowaniu realizacji postanowień. To koniec ustawicznego czekania na centralne ustalenia. Postulat regionalizacji pojawił się jako antidotum na ciągle odradzający się centralizm, wygodny - niestety - dla pasywnych maluczkich i urzędników zasłaniających się "górą".
Przypomnijmy też, że tradycyjna ostoja centralizmu - Francja - przywróciła regiony w 1983 r., po stuletniej walce z wzorcem napoleońskim. Stare piękne nazwy, jak Burgundia, Normandia czy Bretania, znowu symbolizują naturalne, regionalne wspólnoty interesów. Przykładem udanej regionalizacji i wcielania w życie tzw. zasady subsydiarności (przekazywania uprawnień decyzyjnych na szczebel najlepiej znający problem) są Niemcy, gdzie samorządność regionów jakoś nie szkodzi państwu jako całości.
W Polsce problem regionalizacji pojawił się jako antidotum na odradzający się centralizm zarówno prawicowej, jak i lewicowej proweniencji. Zamiast ośmiu, dziesięciu dużych, samorządnych wspólnot regionalnych stolica zafundowała nam, w strachu przed utratą władzy, szesnaście województw. By nie było jakichkolwiek iluzji, stworzono niezwykle kosztowny i zbędny system dwuwładzy z wojewodą jako namiestnikiem władzy centralnej i marszałkiem sejmiku jako eksponentem samorządu. By nie było pytań, kto ważniejszy, zadbano o właściwe proporcje. W Poznaniu urząd wojewody zatrudnia cztery razy więcej pracowników niż urząd marszałka, dla którego buduje się siedzibę za 25 mln zł. Jak owa dwuwładza wpływa na jakość i zgodność decyzji, lepiej nie mówić. Dla Warszawy ważne jest to, by obaj byli słabi i "manipulowalni". Dzięki tym zabiegom nasze województwa postawiono na pozycji słabeuszy, na przykład wobec sąsiednich niemieckich landów: Brandenburgii, Saksonii i Meklemburgii-Pomorza Przedniego. Przejawów koncentracji władzy po niemieckiej stronie granicznych euroregionów mamy już aż nadto. W każdym razie pod cynicznym hasłem troski o unitarność i całość państwa udało się stolicy (na razie!) zachować dominującą pozycję wobec prowincjonalnych pariasów.
Oczywiście, w centrum zadbano także o to, by na jeszcze niższych szczeblach władzy stworzyć klimat niezadowolenia i konfliktów interesów. Pochopnie zlikwidowano 49 małych "gierkowskich" województw, mających już często niemały dorobek i mogących doskonale pełnić funkcję samorządnych subregionów w ramach dużych wspólnot regionalnych. Zachowano 2,5 tys. za małych gmin, które dodatkowo osłabiono, restytuując 400 powiatów o konfliktowych kompetencjach. A przecież znana była propozycja dostosowania jednostek terytorialnych najniższego szczebla do dzisiejszego stanu łączności, komunikacji, potrzeb infrastrukturalnych itd. Miało powstać około tysiąca gminopowiatów, odpowiadających liczbie miejscowości mających prawa miejskie. Centrum wolało jednak pozostawić rozwiązania z czasów, kiedy nie było telefonów, samochodów, kiedy do gminy chodziło się pieszo.
Nie trzeba dodawać, że ta karykatura ustrojowa jest niezwykle kosztowna i znakomicie opóźnia podejmowanie decyzji. Zresztą - na szczęście - gminy starają się przezwyciężać słabości układu i z własnej inicjatywy coraz częściej tworzą związki, by realizować wspólne przedsięwzięcia, zwłaszcza infrastrukturalne, dając centralistom wyraźnie do zrozumienia, że XIX i XX wiek przeszły już do historii. To jednak jeszcze nie doszło do świadomości naszej kochanej stolicy.
Przypomnijmy też, że tradycyjna ostoja centralizmu - Francja - przywróciła regiony w 1983 r., po stuletniej walce z wzorcem napoleońskim. Stare piękne nazwy, jak Burgundia, Normandia czy Bretania, znowu symbolizują naturalne, regionalne wspólnoty interesów. Przykładem udanej regionalizacji i wcielania w życie tzw. zasady subsydiarności (przekazywania uprawnień decyzyjnych na szczebel najlepiej znający problem) są Niemcy, gdzie samorządność regionów jakoś nie szkodzi państwu jako całości.
W Polsce problem regionalizacji pojawił się jako antidotum na odradzający się centralizm zarówno prawicowej, jak i lewicowej proweniencji. Zamiast ośmiu, dziesięciu dużych, samorządnych wspólnot regionalnych stolica zafundowała nam, w strachu przed utratą władzy, szesnaście województw. By nie było jakichkolwiek iluzji, stworzono niezwykle kosztowny i zbędny system dwuwładzy z wojewodą jako namiestnikiem władzy centralnej i marszałkiem sejmiku jako eksponentem samorządu. By nie było pytań, kto ważniejszy, zadbano o właściwe proporcje. W Poznaniu urząd wojewody zatrudnia cztery razy więcej pracowników niż urząd marszałka, dla którego buduje się siedzibę za 25 mln zł. Jak owa dwuwładza wpływa na jakość i zgodność decyzji, lepiej nie mówić. Dla Warszawy ważne jest to, by obaj byli słabi i "manipulowalni". Dzięki tym zabiegom nasze województwa postawiono na pozycji słabeuszy, na przykład wobec sąsiednich niemieckich landów: Brandenburgii, Saksonii i Meklemburgii-Pomorza Przedniego. Przejawów koncentracji władzy po niemieckiej stronie granicznych euroregionów mamy już aż nadto. W każdym razie pod cynicznym hasłem troski o unitarność i całość państwa udało się stolicy (na razie!) zachować dominującą pozycję wobec prowincjonalnych pariasów.
Oczywiście, w centrum zadbano także o to, by na jeszcze niższych szczeblach władzy stworzyć klimat niezadowolenia i konfliktów interesów. Pochopnie zlikwidowano 49 małych "gierkowskich" województw, mających już często niemały dorobek i mogących doskonale pełnić funkcję samorządnych subregionów w ramach dużych wspólnot regionalnych. Zachowano 2,5 tys. za małych gmin, które dodatkowo osłabiono, restytuując 400 powiatów o konfliktowych kompetencjach. A przecież znana była propozycja dostosowania jednostek terytorialnych najniższego szczebla do dzisiejszego stanu łączności, komunikacji, potrzeb infrastrukturalnych itd. Miało powstać około tysiąca gminopowiatów, odpowiadających liczbie miejscowości mających prawa miejskie. Centrum wolało jednak pozostawić rozwiązania z czasów, kiedy nie było telefonów, samochodów, kiedy do gminy chodziło się pieszo.
Nie trzeba dodawać, że ta karykatura ustrojowa jest niezwykle kosztowna i znakomicie opóźnia podejmowanie decyzji. Zresztą - na szczęście - gminy starają się przezwyciężać słabości układu i z własnej inicjatywy coraz częściej tworzą związki, by realizować wspólne przedsięwzięcia, zwłaszcza infrastrukturalne, dając centralistom wyraźnie do zrozumienia, że XIX i XX wiek przeszły już do historii. To jednak jeszcze nie doszło do świadomości naszej kochanej stolicy.
Więcej możesz przeczytać w 29/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.