W dyskusjach o aborcji umyka refleksja natury podstawowej: żadna zdrowa na umyśle i ciele kobieta nie usunie ciąży ot tak sobie
Holenderski stateczek "Langenort", który miał sprowokować u nas dyskusję o liberalizacji prawa związanego z przerywaniem ciąży, zniknął za horyzontem. Niestety i tym razem - jak zauważył profesor Wiesław Łukaszewski, psycholog społeczny - problem aborcji sprowadzony został do zabawy w policjantów i złodziei. Uzbrojona w jedynie słuszne racje Młodzież Wszechpolska, groteskowi w swoim zacietrzewieniu panowie z Ligi Polskich Rodzin oraz wielce skonfundowani politycy z prawa i z lewa zawołali wspólnym głosem "Liberalizacji nie!". Media przeciwstawiły ich punkt widzenia racjom feministek, które za wszelką cenę - i podobno wbrew woli narodu - prą do zmian w ustawie antyaborcyjnej. A to wszystko w atmosferze krzyków, obelg i szarpaniny. Dlatego pojawienie się holenderskiego statku oprócz przywołania tematu nic nie zmieniło. Przyczyniło się tylko do większego zakłamania rzeczywistości i - co gorsza - zamknęło ją w wąskich ramach konfliktu politycznego oszołoma z wyalienowaną społecznie feministką. Tak swoich "bohaterów" sprzedawały media.
Nic więc dziwnego, że pewna dziennikarka napisała, że "Miller nie dał się wodzić feministkom za nos". Zresztą dlaczego dziennikarka miałaby pisać inaczej, skoro - według publicznego przekazu - chodzi o interes małej grupy kobiet szarpiących się z tymi, którzy utrudniają im seksualne pożycie bez konsekwencji. Tylko gdzieś z oddali słychać głosy, że z jednej strony, nadal obowiązuje orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 1997 r., kwestionujące prawo do przerywania ciąży ze względów społecznych, z drugiej zaś, że każdego roku w ciągu dziesięciu lat od uchwalenia ustawy coraz mniej kobiet usuwało ciążę (w co nikt nie wierzy)!!! Dane oficjalne mówią o stu kilkudziesięciu kobietach.
Kto dziś bez zająknienia odpowie na pytanie, kim jest tych dwieście tysięcy kobiet (tym razem według danych nieoficjalnych), które w ubiegłym roku pozbyły się płodu w tzw. podziemiu? Jak to się dzieje, że przy okazji każdej pro- i antyaborcyjnej dyskusji umyka refleksja natury podstawowej: żadna zdrowa na umyśle i ciele kobieta nie usunie ciąży ot tak sobie. Przecież nie dla jakiegoś kaprysu kobieta nie chce urodzić kolejnego dziecka maltretującemu i gwałcącemu ją co noc mężowi. Nie dla własnego widzimisię nie chce uczynić tego ta, która nie ma co włożyć do garnka, nie mówiąc o zakupie nie refundowanych środków antykoncepcyjnych itd. Czy kobiety o takich biografiach to "kurwy i agentki gestapo", jak jeszcze kilkanaście dni temu bezkarnie wykrzykiwał nadbrzeżny tłumek? Znam wiele niezależnych czy - jak kto woli - feminizujących kobiet, które rodzą dzieci i nigdy nie pomyślały o aborcji. Znam wiele katoliczek, które w obliczu życiowych zawirowań zdecydowały się na ten zabieg. Jedne i drugie łączy przeświadczenie, że aborcja jest złem, ale i przekonanie o tym, że są sytuacje, w których staje się ona koniecznością. Niestety.
Kto z nas nie słyszał o katolikach, którzy na wieść o tym, że ich dziewczyna czy żona jest w ciąży, proponowali zabieg albo wychodzili po papierosy i już nie wracali? Obszar zakłamania i obłudy w tym względzie jest jak wzburzone morze, po którym dryfował "Langenort". Ach, gdyby tak Boy, który jak żaden inny publicysta wyszydzał polską hipokryzję, mógł wziąć na dziennikarski warsztat te wszystkie gazetowe anonse o metodach próżniowych, profesjonalnym wywoływaniu miesiączki i skutecznych środkach farmaceutycznych. Pewnie i jemu niedobrze by się zrobiło od słów, jakich obrońcy życia poczętego używają przy okazji aborcji: "szkoda, że matka pani nie wyskrobała".
Włosy stają dęba, gdy w jednym z telewizyjnych programów pan doktor z wyraźną dumą opowiada o dziecku, które "urodziło się bez nóg i rąk i - proszę sobie wyobrazić - jest bardzo szczęśliwe". Brakuje słów, gdy Maciej Rybiński pisze o "świeżo ogolonych apostołkach postępu płciowego, które niosą kaganek cywilizacji aborcyjnej" (rozumiem, że chodzi o feministki) i szydzi na temat "wyskrobywania się na pokładzie, a przy okazji korzystania z urlopu nad morzem, plaży i morskich kąpieli". Udowadniając, że i ten temat ma świetnie zarchiwizowany, dodaje, iż "zwierzyła mu się jedna feministka, że gdyby jakimś cudem zaszła w ciążę, toby jej nie usunęła, bo mógłby się jej już nigdy nie nawinąć ociemniały i głuchoniemy w stanie nietrzeźwym". Nic na to nie poradzę, ale mój wzrok automatycznie zatrzymuje się na wizerunku publicysty. Panie Boy, niech pan zmartwychwstanie i uratuje męski honor! Między filozoficznymi dywagacjami a obsceniczną trywializacją zgoła inaczej sytuuje się komentarz Piotra Pacewicza z "Gazety Wyborczej", który dostrzega, że w tym sporze trudno o kompromis, chociaż można go zauważyć i w obecnej ustawie. Chodzi o dopuszczenie przerwania ciąży, do której dochodzi w wyniku gwałtu. "Wyżej niż życie stawiane są - pisze Pacewicz - inne wartości, np. świętość rodziny i honor kobiety". "Nadszedł czas podjęcia decyzji i to nie ja, mężczyzna, powinienem o tym decydować, ale same kobiety, i to w referendum" - dodaje. W kraju nad Wisłą, w którym według CBOS, 70 proc. Polaków godzi się na aborcję (oczywiście jest to zgoda obwarowana bardziej lub mniej skomplikowanymi ograniczeniami), a 10 proc. to jej zdeklarowani przeciwnicy. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ani ich nie przybyło, ani nie ubyło.
Nic więc dziwnego, że pewna dziennikarka napisała, że "Miller nie dał się wodzić feministkom za nos". Zresztą dlaczego dziennikarka miałaby pisać inaczej, skoro - według publicznego przekazu - chodzi o interes małej grupy kobiet szarpiących się z tymi, którzy utrudniają im seksualne pożycie bez konsekwencji. Tylko gdzieś z oddali słychać głosy, że z jednej strony, nadal obowiązuje orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 1997 r., kwestionujące prawo do przerywania ciąży ze względów społecznych, z drugiej zaś, że każdego roku w ciągu dziesięciu lat od uchwalenia ustawy coraz mniej kobiet usuwało ciążę (w co nikt nie wierzy)!!! Dane oficjalne mówią o stu kilkudziesięciu kobietach.
Kto dziś bez zająknienia odpowie na pytanie, kim jest tych dwieście tysięcy kobiet (tym razem według danych nieoficjalnych), które w ubiegłym roku pozbyły się płodu w tzw. podziemiu? Jak to się dzieje, że przy okazji każdej pro- i antyaborcyjnej dyskusji umyka refleksja natury podstawowej: żadna zdrowa na umyśle i ciele kobieta nie usunie ciąży ot tak sobie. Przecież nie dla jakiegoś kaprysu kobieta nie chce urodzić kolejnego dziecka maltretującemu i gwałcącemu ją co noc mężowi. Nie dla własnego widzimisię nie chce uczynić tego ta, która nie ma co włożyć do garnka, nie mówiąc o zakupie nie refundowanych środków antykoncepcyjnych itd. Czy kobiety o takich biografiach to "kurwy i agentki gestapo", jak jeszcze kilkanaście dni temu bezkarnie wykrzykiwał nadbrzeżny tłumek? Znam wiele niezależnych czy - jak kto woli - feminizujących kobiet, które rodzą dzieci i nigdy nie pomyślały o aborcji. Znam wiele katoliczek, które w obliczu życiowych zawirowań zdecydowały się na ten zabieg. Jedne i drugie łączy przeświadczenie, że aborcja jest złem, ale i przekonanie o tym, że są sytuacje, w których staje się ona koniecznością. Niestety.
Kto z nas nie słyszał o katolikach, którzy na wieść o tym, że ich dziewczyna czy żona jest w ciąży, proponowali zabieg albo wychodzili po papierosy i już nie wracali? Obszar zakłamania i obłudy w tym względzie jest jak wzburzone morze, po którym dryfował "Langenort". Ach, gdyby tak Boy, który jak żaden inny publicysta wyszydzał polską hipokryzję, mógł wziąć na dziennikarski warsztat te wszystkie gazetowe anonse o metodach próżniowych, profesjonalnym wywoływaniu miesiączki i skutecznych środkach farmaceutycznych. Pewnie i jemu niedobrze by się zrobiło od słów, jakich obrońcy życia poczętego używają przy okazji aborcji: "szkoda, że matka pani nie wyskrobała".
Włosy stają dęba, gdy w jednym z telewizyjnych programów pan doktor z wyraźną dumą opowiada o dziecku, które "urodziło się bez nóg i rąk i - proszę sobie wyobrazić - jest bardzo szczęśliwe". Brakuje słów, gdy Maciej Rybiński pisze o "świeżo ogolonych apostołkach postępu płciowego, które niosą kaganek cywilizacji aborcyjnej" (rozumiem, że chodzi o feministki) i szydzi na temat "wyskrobywania się na pokładzie, a przy okazji korzystania z urlopu nad morzem, plaży i morskich kąpieli". Udowadniając, że i ten temat ma świetnie zarchiwizowany, dodaje, iż "zwierzyła mu się jedna feministka, że gdyby jakimś cudem zaszła w ciążę, toby jej nie usunęła, bo mógłby się jej już nigdy nie nawinąć ociemniały i głuchoniemy w stanie nietrzeźwym". Nic na to nie poradzę, ale mój wzrok automatycznie zatrzymuje się na wizerunku publicysty. Panie Boy, niech pan zmartwychwstanie i uratuje męski honor! Między filozoficznymi dywagacjami a obsceniczną trywializacją zgoła inaczej sytuuje się komentarz Piotra Pacewicza z "Gazety Wyborczej", który dostrzega, że w tym sporze trudno o kompromis, chociaż można go zauważyć i w obecnej ustawie. Chodzi o dopuszczenie przerwania ciąży, do której dochodzi w wyniku gwałtu. "Wyżej niż życie stawiane są - pisze Pacewicz - inne wartości, np. świętość rodziny i honor kobiety". "Nadszedł czas podjęcia decyzji i to nie ja, mężczyzna, powinienem o tym decydować, ale same kobiety, i to w referendum" - dodaje. W kraju nad Wisłą, w którym według CBOS, 70 proc. Polaków godzi się na aborcję (oczywiście jest to zgoda obwarowana bardziej lub mniej skomplikowanymi ograniczeniami), a 10 proc. to jej zdeklarowani przeciwnicy. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ani ich nie przybyło, ani nie ubyło.
Więcej możesz przeczytać w 29/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.