Pamiętajmy, że wybory do Parlamentu Europejskiego nie prowadzą do wyłonienia rządu
"Zapamiętaj cztery słowa: Sejm to ordynacja nowa" - slogan z wyborów w Polsce w 1938 r.
Toczy się w Sejmie debata nad rządowym projektem ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Oczywiście, słowem kluczem jest odmieniana przez wszystkie przypadki demokracja. Trochę tak, jakby mówcy próbowali zakląć w swej retoryce zapewnienie wyborców, że demokracja i wyłącznie demokracja jest dla nich najważniejszym dobrem i motywacją. Podobno zbyt uporczywe powtarzanie jakiegoś hasła dowodzi wątpliwości dotyczących intencji. Nie śmiałbym wysuwać takiego podejrzenia pod adresem P.T. Sejmu, ale coś może być na rzeczy.
Dotychczasowe debaty ordynacyjne zmierzały ku takiemu kształtowi przyszłej legislatury, by była ona zdolna wyłonić sprawną i funkcjonalną egzekutywę. Najpierw chodziło o rozkwit życia partyjnego, co się powiodło - szybko nam rozkwitło sto kwiatów. Potem zadaniem stało się zredukowanie liczby partii zasiadających w parlamencie, co też się powiodło, choć na poziomie 5-7 ugrupowań ostatecznie wchodzących do Sejmu i Senatu. Mimo to nadal trudno rządzić w pojedynkę, trudno też zawiązać trwałą większościową koalicję. Nawet jeśli koalicje powstawały, rychło okazywało się, że nie są w stanie stworzyć spójnego rządu. Przyczyną były rozbieżności programowe (odkładam na bok zwykłe rozgrywki personalne i ambicje posadzenia "swoich" na wszystkich dostępnych stołkach). Narzędziami gry była liczba i wielkość okręgów wyborczych, a także metody liczenia głosów. Ostatnio w modzie jest model wyborów jednomandatowych, którego negatywne efekty już widać w samorządach. W praktyce każdej debacie nad kolejnymi ordynacjami towarzyszyły kalkulacje socjologów i matematyków, która partia zyska, a która straci na danej metodzie. Po przeprowadzeniu wszystkich możliwych symulacji partie podejmowały decyzje i szukały aliansów z sąsiadami - duże z dużymi, małe z małymi, osobno wysoko notowane, osobno nisko notowane itd. Wszystko to w warunkach rosnącej niechęci obywateli do partii jest dziś tym bardziej wątpliwe.
Wybory do Parlamentu Europejskiego nie prowadzą do wyłonienia europejskiego rządu. Mimo rosnącego wpływu PE wciąż nie mamy w UE prawdziwego rządu o kompetencjach porównywalnych z rządami narodowymi. Oczywiście, istnieją tam kluby parlamentarne wyznające określone wartości polityczne i ideowe. Szukają one możliwie dużej liczby członków i sojuszników, co ułatwia prace parlamentu - zwłaszcza z perspektywy dwóch, ewentualnie trzech najliczniejszych klubów. Po za tym, jak każdy parlament, także ten woli pracować w skupieniu sił niż w rozproszeniu. Pamiętajmy jednak, że nikt nie wymaga od Parlamentu Europejskiego, by wyłonił zdolną do rządzenia większość.
To wszystko prowadzi do wniosku, że polska ordynacja wyborcza do PE nie musi, a nawet nie powinna się kierować logiką właściwą dla rozdania krajowego. Dlatego niezwykle niefortunny jest poselski kurs ku jednemu okręgowi wyborczemu (cała Polska) oraz ku metodzie d'Hondte'a. W przedłożonym projekcie ordynacji dostrzegam zapis, który wydaje się niezwykle zasadny, a mianowicie uzależnienie liczby posłów uzyskujących mandaty w danym okręgu od frekwencji wyborczej. W świetle bolesnego doświadczenia wciąż niedostatecznej liczby uprawnionych wyborców gotowych poświęcić kwadrans na dopełnienie procedury wyborczej ten właśnie zapis budzi nadzieję, że jeśli obywatele będą chcieli być dobrze reprezentowani w Parlamencie Europejskim, to nawet bez obowiązku głosowania pojawi się przy urnach więcej osób, których już nikt nie będzie mógł wyręczyć. Nieobecni nie tylko nie mieliby racji, ale także nie mieliby posłów.
Jeśli spieramy się w Polsce o oczekiwany nowy ład polityczno-partyjno-parlamentarny, spróbujmy przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego podjąć odważne decyzje, poważnie nawiązujące do prawdziwych problemów. Zapamiętaj cztery słowa: PE to ordynacja nowa!
Toczy się w Sejmie debata nad rządowym projektem ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Oczywiście, słowem kluczem jest odmieniana przez wszystkie przypadki demokracja. Trochę tak, jakby mówcy próbowali zakląć w swej retoryce zapewnienie wyborców, że demokracja i wyłącznie demokracja jest dla nich najważniejszym dobrem i motywacją. Podobno zbyt uporczywe powtarzanie jakiegoś hasła dowodzi wątpliwości dotyczących intencji. Nie śmiałbym wysuwać takiego podejrzenia pod adresem P.T. Sejmu, ale coś może być na rzeczy.
Dotychczasowe debaty ordynacyjne zmierzały ku takiemu kształtowi przyszłej legislatury, by była ona zdolna wyłonić sprawną i funkcjonalną egzekutywę. Najpierw chodziło o rozkwit życia partyjnego, co się powiodło - szybko nam rozkwitło sto kwiatów. Potem zadaniem stało się zredukowanie liczby partii zasiadających w parlamencie, co też się powiodło, choć na poziomie 5-7 ugrupowań ostatecznie wchodzących do Sejmu i Senatu. Mimo to nadal trudno rządzić w pojedynkę, trudno też zawiązać trwałą większościową koalicję. Nawet jeśli koalicje powstawały, rychło okazywało się, że nie są w stanie stworzyć spójnego rządu. Przyczyną były rozbieżności programowe (odkładam na bok zwykłe rozgrywki personalne i ambicje posadzenia "swoich" na wszystkich dostępnych stołkach). Narzędziami gry była liczba i wielkość okręgów wyborczych, a także metody liczenia głosów. Ostatnio w modzie jest model wyborów jednomandatowych, którego negatywne efekty już widać w samorządach. W praktyce każdej debacie nad kolejnymi ordynacjami towarzyszyły kalkulacje socjologów i matematyków, która partia zyska, a która straci na danej metodzie. Po przeprowadzeniu wszystkich możliwych symulacji partie podejmowały decyzje i szukały aliansów z sąsiadami - duże z dużymi, małe z małymi, osobno wysoko notowane, osobno nisko notowane itd. Wszystko to w warunkach rosnącej niechęci obywateli do partii jest dziś tym bardziej wątpliwe.
Wybory do Parlamentu Europejskiego nie prowadzą do wyłonienia europejskiego rządu. Mimo rosnącego wpływu PE wciąż nie mamy w UE prawdziwego rządu o kompetencjach porównywalnych z rządami narodowymi. Oczywiście, istnieją tam kluby parlamentarne wyznające określone wartości polityczne i ideowe. Szukają one możliwie dużej liczby członków i sojuszników, co ułatwia prace parlamentu - zwłaszcza z perspektywy dwóch, ewentualnie trzech najliczniejszych klubów. Po za tym, jak każdy parlament, także ten woli pracować w skupieniu sił niż w rozproszeniu. Pamiętajmy jednak, że nikt nie wymaga od Parlamentu Europejskiego, by wyłonił zdolną do rządzenia większość.
To wszystko prowadzi do wniosku, że polska ordynacja wyborcza do PE nie musi, a nawet nie powinna się kierować logiką właściwą dla rozdania krajowego. Dlatego niezwykle niefortunny jest poselski kurs ku jednemu okręgowi wyborczemu (cała Polska) oraz ku metodzie d'Hondte'a. W przedłożonym projekcie ordynacji dostrzegam zapis, który wydaje się niezwykle zasadny, a mianowicie uzależnienie liczby posłów uzyskujących mandaty w danym okręgu od frekwencji wyborczej. W świetle bolesnego doświadczenia wciąż niedostatecznej liczby uprawnionych wyborców gotowych poświęcić kwadrans na dopełnienie procedury wyborczej ten właśnie zapis budzi nadzieję, że jeśli obywatele będą chcieli być dobrze reprezentowani w Parlamencie Europejskim, to nawet bez obowiązku głosowania pojawi się przy urnach więcej osób, których już nikt nie będzie mógł wyręczyć. Nieobecni nie tylko nie mieliby racji, ale także nie mieliby posłów.
Jeśli spieramy się w Polsce o oczekiwany nowy ład polityczno-partyjno-parlamentarny, spróbujmy przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego podjąć odważne decyzje, poważnie nawiązujące do prawdziwych problemów. Zapamiętaj cztery słowa: PE to ordynacja nowa!
Więcej możesz przeczytać w 29/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.