Ledwo się zaczął, a już został zerwany. Rozejm w trwającej od pięciu lat wojnie w Syrii miał być ukoronowaniem sukcesów rosyjskiej interwencji w tym kraju. Walki miały ustać, a po oddzieleniu dobrych rebeliantów od złych terrorystów Rosja i USA miały ramię w ramię ruszyć na wojnę z tymi drugimi. Tak naprawdę nie jest istotne, czy całe porozumienie wejdzie w życie. Rosjanie i tak odnieśli dyplomatyczne zwycięstwo, wmanewrowując USA w sytuację bez wyjścia. Wynegocjowany przez Putina podział na złych i dobrych rebeliantów obnaża słabość tzw. umiarkowanej opozycji. Bunt przeciwko wspieranemu przez Rosję Baszarowi al-Asadowi prowadzony jest przecież w większości przez wściekłych islamistów. Oddzielenie ich od tych dobrych i wspólna rosyjsko-amerykańska ofensywa przeciw tym złym oznaczałyby koniec rebelii i zgodę na przejęcie przez Rosję pełni kontroli nad sytuacją w Syrii. Putin skutecznie odbudowuje tam pozycję ważnego gracza, który ma Zachodowi coś do zaoferowania. Tym czymś jest utrzymanie resztek wpływów na Bliskim Wschodzie w zamian za ustępstwa w sprawie Ukrainy, na której Kremlowi zależy bardziej niż na Asadzie czy mieszkańcach Aleppo, którzy zresztą i tak giną wyłącznie od rosyjskich bomb. Trzeba przyznać, że pułkownik Putin świetnie sobie radzi. Z trzymanego na dystans pariasa, poddanego sankcjom i izolacji za zagarnięcie Krymu, prezydent Rosji awansował na równorzędnego partnera USA. Jak za starych dobrych czasów ZSRR siada do stołu, na którym wielkie mocarstwa rysują nowy porządek na Bliskim Wschodzie. Tylko patrzeć, jak Zachód znajdzie Putinowi krzesło przy stole, na którym leży mapa Ukrainy i centralnej Europy. g
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.