Kiedy spotkał pan Trumpów?
W lipcu 1988 r., dokładnie trzeciego dnia mojego pobytu – na wizę turystyczną – w Stanach Zjednoczonych. Akurat zwolniło się miejsce na portierni w apartamentowcu w Nowym Jorku w dzielnicy Jamaica, należącym do Freda Trumpa, ojca Donalda. Ten dom znajdował się w najbliższym sąsiedztwie rodzinnej willi Trumpów. Świetna lokalizacja, dzielnica, do której prowadzi linia metra z Manhattanu w kierunku Long Island.
Jak dowiedział się pan o tej pracy?
Apartamentowcami Trumpów w Nowym Jorku zawiadywali Polacy. Świetnie ze sobą współpracowali, zajmowali się całością ich budynków. Administracja budynku była maksymalnie uproszczona. Tylko portierzy, czyli tzw. doormani, oraz menedżerowie, czyli superintendenci, plus konserwatorzy. Byli naprawdę doskonale zorganizowani. Administracja była jedna, scentralizowana. Cynk, że jest miejsce, dostałem od polskich znajomych, u których się zatrzymałem. Ktoś tam zachorował i szukano błyskawicznego zastępstwa. Warunek – trzeba było znać angielski.
Pan znał, był pan po medycynie.
Znałem, ale to nie był dobry angielski. Stwierdziłem jednak, że jako portier sobie poradzę. W piątek po południu wyjaśnili, co będzie należało do moich obowiązków. A było to witanie gości, przedstawianie ich, otwieranie drzwi, obsługa domofonu, przyjmowanie przesyłek pocztowych, łączenie rozmów telefonicznych, pomoc, gdy w budynku coś się działo, pierwsza pomoc, drobne naprawy, takie jak wymiana żarówek, oferowanie i pokazywanie mieszkań do wynajęcia. Ważne były dobre relacje z mieszkańcami.
Jak wyglądał pierwszy dzień pracy?
Wystartowałem w sobotę o siódmej rano, zresztą w swoich prywatnych ubraniach, pierwszy i ostatni raz. Następnego dnia dostałem firmowy, elegancki mundur czy raczej garnitur. Chodziło o to, żeby było reprezentacyjnie, z klasą. Uprzedzono mnie, że w pierwszą sobotę miesiąca o ósmej rano Fred Trump odwiedza swojego lekarza, doktora Schifa. Ten przyjmował właśnie w moim budynku. Miałem dopilnować, żeby szef nie czekał w kolejce, najlepiej wprowadzić go służbowym wejściem od tyłu. Przyjechał o 7.45. Był jedną z pierwszych osób, jakie spotkałem w pracy.
Jakie zrobił na panu wrażenie?
Spodziewałem się dystyngowanego, zamożnego pana, więc nie zorientowałem się, gdy podjechał starym fordem. Szedł z laseczką, w drelichowym płaszczu, bardzo skromny. Zauważył, że jestem nowy. Zapytał, skąd jestem, od kiedy, czy mi się podoba w Stanach… I tak przepytywał przez ponad kwadrans. Byłem uprzedzony przez człowieka, który mnie przyjmował, że Trump szuka sobie wśród doormanów szpicli, że chce wiedzieć, co się dzieje w każdym budynku, na wszystko mieć baczenie. Odpowiadałem więc bardzo ostrożnie.
Przyznał się pan, że jest lekarzem?
Nie, wstydziłem się. Uznałem, że pomyśli, że jestem złym lekarzem i wyleciałem w Polsce z pracy albo że w ogóle uciekłem przed prawem. To były przecież pierwsze dni w Stanach, nie zdawałem sobie sprawy, że tam to nie jest nic wstydliwego. Ta rozmowa była bardzo sympatyczna. Na koniec Trump dał mi 20 dolarów napiwku. Nie mogłem w to uwierzyć! Przed przyjazdem do Stanów, jako lekarz w klinice chorób wewnętrznych w Rzeszowie, zarabiałem 10 dolarów miesięcznie.
Miał pan w stanach pozwolenie na pracę?
A skąd!
Trump wiedział, że pracuje pan nielegalnie?
Z pewnością. W USA, w Nowym Jorku, bardzo dużo osób pracowało nielegalnie, np. na cudze zielone karty. Ja oficjalnie miałem na imię Mark. Ale pracując w innym domu, miałem już na imię Stanley, bo byłem zatrudniony na inną zieloną kartę, na inne nazwisko. I nikogo nie dziwiło, że dzień później mam inaczej na imię. To było zresztą absolutnie normalne, popularne i najzwyczajniej się wszystkim opłacało. Ludzie pracowali nielegalnie, więc nie mogli się domagać swoich praw. Ale też dzięki temu łatwo było znaleźć zajęcie. Na początku byłem tym zszokowany. W końcu przyjechałem z kraju, gdzie wszyscy mieli etaty.
I wszyscy oficjalnie byli równi.
No właśnie. Niezależnie od pochodzenia czy koloru skóry. I to był mój kolejny szok. Okazało się bowiem, że mam udostępniać mieszkania tylko białym. Bo kolejnym moim służbowym obowiązkiem było pokazywanie zainteresowanym mieszkań do wynajęcia i podpisywanie z nimi wstępnych umów. Gdy o mieszkania pytali Afroamerykanie, miałem odpowiadać, że wszystkie są zajęte.
Nie było w tych apartamentowcach żadnych czarnych?
W moim apartamentowcu było tylko kilku, wyjątkowo bogatych i bardzo dobrze wykształconych. Zasada była taka, że gdy przychodził biały, zawsze mu powinienem coś zaoferować, dać wstępne warunki do podpisania. Tam było kilkaset mieszkań i zawsze kilka – dla zasady – stało pustych. Gdy przychodził czarny, źle wyglądający, trzeba było mówić, że nic nie ma.
Najtrudniej było, gdy ktoś z takim pytaniem dzwonił przez telefon. Wtedy namawiałem, żeby przyszedł osobiście i sam obejrzał. Dopiero po pewnym czasie nauczyłem się odróżniać przez telefon akcent czarnych. W ciągu tego 1,5 roku tylko raz miałem problem. Bo przyszedł biały, podpisał wstępną umowę, a potem okazało się, że był wysłannikiem Afroamerykanina.
Jak Trumpowie panu płacili?
Całkiem nieźle. Zarabiałem 250 dolarów tygodniowo. Z tego, co wiem, moja oficjalna pensja wynosiła 350 dolarów, ale 100 dolarów już na starcie brał superintendent, za to, że pracowałem nielegalnie. To było wliczone od razu, nie widziałem tej stówy na oczy. Czek dostawałem na koniec tygodnia.Trump bardzo dbał, żebyśmy byli zadowoleni, żeby to wszystko dobrze działało. To on osobiście akceptował wszystkie większe wydatki, np. remont dachu. Trump wiedział, że większość z nas nie żyje wyłącznie z podstawy pensji, że zarabiamy też w inny sposób, np. na remontach. Często dawał napiwki. Dostawaliśmy ekstra pieniądze przed świętami czy przed urlopami. W drugim roku pracy w czasie urlopów polski zarządca apartamentowca zostawił mi na głowie cały budynek. W razie problemów miałem nie zawracać głowy centralnej administracji czy Trumpowi, tylko prosić o pomoc jego brata zarządzającego blisko położonym budynkiem. Zdałem egzamin.
Spotykał pan Donalda Trumpa?
Tak. Przyjeżdżał do domu rodziców limuzyną, z dwoma ochroniarzami na motocyklach. Już wtedy, 32 lata temu, był znanym w Nowym Jorku przedsiębiorcą. Uchodził za bardzo nowoczesnego, sprytnego i kreatywnego biznesmena, który świetnie współpracował i konkurował z różnymi lobby, np. żydowskim czy latynoskim.
Poznał pan też resztę rodziny?
Tak, matkę i siostrę Donalda. W pewną sobotę pod koniec listopada 1988 r. spadło w nocy strasznie dużo śniegu. Byłem w pracy – jak zawsze – od siódmej rano, gdy zadzwonił Fred Trump i zapytał: „Mark, czy możesz mi zorganizować odśnieżanie posesji?”. Tego dnia spodziewał się wizyty syna Donalda, a cały dojazd był zasypany. Nikogo innego do pomocy nie znalazłem, więc zdjąłem firmowy garnitur, przebrałem się w robocze ubranie, poszedłem te 200 m i zacząłem machać łopatą. Po chwili wyszedł ojciec Trump i zapytał, dlaczego pracuję sam. Gdy dowiedział się, że innych pracowników na razie nie ma, wziął drugą łopatę. Gdy skończyliśmy, zaprosił mnie do środka na herbatę i ciastka. Pamiętam, że w pewnym momencie Trump poprosił, żebym powkręcał żarówki do żyrandola. Przyznał, że tym razem Donald przyjedzie z Ivaną, czyli ówczesną żoną, i córką, czyli ich wnuczką. To dla nich miało być to pełne oświetlenie. Większość żarówek było wykręconych, bo tak oszczędniej. Główną pomocą w domu była Polka. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Ta dziewczyna miała bardzo dobre relacje z rodziną, zwłaszcza z córką Trumpów Elizabeth. Na tyle że rok później pojechałem z nią i siostrą Trumpa samochodem do Atlantic City. Siostra Trumpa była bardzo poukładana, sympatyczna, normalna, ludzka.
Jak wyglądał dom Trumpów?
Dość skromnie, zwłaszcza jak na takich bogaczy. Podpiwniczenie, garaż, parter. W garażu oprócz starego forda stały jeszcze dwa inne, znacznie bardziej reprezentacyjne samochody, które mi z dumą pokazał.
Jak długo pan u nich pracował?
Do końca mojego pobytu w Stanach, czyli przez 1,5 roku. Oprócz tego miałem jeszcze dwie inne prace. W weekendy pracowałem w sklepie elektronicznym, w dni powszednie zaś, od 16 do 19, jako lekarz. Oczywiście też nielegalnie. Tylko szef, przyjaciel mojego teścia z młodości, i jego żona wiedzieli, że nie mam amerykańskich uprawnień. Przyjmowałem Polaków, którzy nie mieli ubezpieczenia. Oni płacili za wizytę 50 dolarów, z czego ja do kieszeni dostawałem 10 dolarów. Późnymi wieczorami układałem towar i sprzątałem w sklepie spożywczym Key Food.
Trump dowiedział się w końcu, że jest pan lekarzem?
Tak. Mniej więcej po roku przyszedł do swojego lekarza z niezapowiedzianą wizytą. Źle się czuł. Tego dnia doktora Schifa nie było, też był chory. Zaproponowałem, że go zaprowadzę do pielęgniarek, że może one pomogą. I to właśnie pielęgniarka powiedziała, żebym to ja doradził, że jestem lekarzem z Polski. Trump roześmiał się i powiedział, że od razu wyczuł, że nie jestem takim zwykłym portierem. Już nie pamiętam, co mu było, ale to nie było nic poważnego. Wyjąłem z apteczki leki i było po sprawie. Też dostałem napiwek, ale już znacznie większy. Od tej pory byłem szczególnie dobrze traktowany przez ojca Trumpa.
Jak pan podsumowuje te 1,5 roku pracy w Stanach?
Nie chciałbym wrócić do tej pracy, do tych warunków. Ale to za zarobione tam, głównie u rodziny Trumpów, pieniądze po powrocie z USA kupiłem bardzo nowoczesne urządzenie do badania USG, najnowocześniejsze w całym województwie. Potem kolejne. Założyłem Centrum Medyczne „Medyk”, czyli prywatne przychodnie – klinikę, teraz już sieć placówek medycznych. Zatrudniam ponad 650 osób. Wszystkich legalnie. Stworzyłem zespół świetnych ludzi. Rodzina Trumpów była dla mnie ważnym wzorcem gospodarności, dynamizmu, pracowitości, szacunku dla pracowników oraz pamiętania o podzieleniu się zarobkiem z innymi. Ojciec Donalda Trumpa był wzorem systematyczności w kontrolowaniu stanu zdrowia. Dwa lata temu pojechałem do Stanów z synem na wakacje. Odwiedziłem te apartamentowce. Zatrzymały się w czasie, właściwie z zewnątrz nic się tam przez te blisko 30 lat nie zmieniło.
Trzyma pan kciuki za zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich?
Tak, uważam, że to będzie dobry, wyjątkowy prezydent, taki jak Ronald Reagan. Przeciwnicy poprzez media często pokazują Trumpa w krzywym zwierciadle. Skupiają się na potknięciach, nie widzą, że ten człowiek ma wizję, odwagę i rozmach. Proszę zwrócić uwagę, że zarówno miasto Nowy Jork, jak i cały stan Nowy Jork głosują na Donalda Trumpa.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.