Niemiecki diesel to marzenie każdego, kto chciałby połączyć pozorne sprzeczności: mieć samochód szybki, ale oszczędny, a do tego ekologiczny. Nic dziwnego, że niemiecki przemysł motoryzacyjny stał się przedmiotem zazdrości konkurencji i symbolem zdrowych podstaw, na jakich działa innowacyjna gospodarka Niemiec. Tyle że niemal każde z tych słów okazuje się nadużyciem, jeśli nie ordynarnym kłamstwem. Uderza to z całą siłą w reputację Niemiec.
Branży się upiekło
Dotąd wydawało się, że Niemcom udaje się łączyć wodę z ogniem przez forsowanie radykalnych cięć emisji zanieczyszczeń w Europie przy jednoczesnym utrzymywaniu prymatu w światowej motoryzacji opartej na słynnym niemieckim dieslu. Co więcej, Niemcy potrafiły udowodnić światu, że ich silniki wysokoprężne są ekologiczne, bo emitują mało gazów cieplarnianych. Gdy jednak okazało się, że np. diesle Volkswagena jednocześnie zatruwają środowisko znacznie bardziej groźnymi dla człowieka tlenkami azotu, trzeba było uciec się do oszustwa. Koncern VW, zamiast przekonstruować silniki, zaczął montować w nich oprogramowanie oszukujące urządzenia do pomiaru spalin. Gdy sprawę odkryli w 2015 r. Amerykanie, nadając jej nazwę Dieselgate, wydawało się, że dotyczy ona tylko jednej z niemieckich firm. Ostatnie tygodnie pokazały jednak, że Dieselgate to skandal na potężną skalę, mogący rozłożyć na łopatki flagowy okręt niemieckiej gospodarki. Tyle że nikt przy zdrowych zmysłach w Niemczech nie dopuści do zarżnięcia kury znoszącej złote jaja. Na ratunek dieslowi i całej branży motoryzacyjnej Niemiec ruszyli ministrowie tego samego rządu w Berlinie, który na co dzień niezłomnie stoi na straży praworządności i przejrzystości biznesu w Europie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.