Temat zmian w ordynacji wyborczej do samorządu przeszedł przez dyskurs publiczny jakby w cieniu – publiczność była raczej epatowana tematem sądownictwa niż żmudnym przekładaniem paragrafów i metody d’Hondta na wynik wyborczy. Ustawę podpisał niedawno prezydent, który, zdaje się, zużył już swój potencjał podmiotowości w batalii o sądy. Zresztą w przypadku ostrzejszej wersji ordynacji nie protestował, dlaczego więc miałby wnosić poprawki do łagodniejszej wersji? Przypomnijmy, jak to było. Uczestnicy wojno polsko-polskiej szybko uznali wybory samorządowe za plebiscyt popularności, który wrogie sobie partie mają rozstrzygnąć na swoją korzyść, kosztem upartyjnienia samorządu, czyli pogorszenia jego ustrojowej pozycji.
Oznaczało to zejście wyniszczającego Polskę konfliktu na poziom samorządowy. PiS podjął plebiscytowe spojrzenie i postanowił dać sobie fory oraz pogorszyć pozycję przeciwników. Zrobił to, kształtując początkowo nową ordynację tak, by sposób podziału okręgów wyborczych i liczby mandatów, utrudnianie korzystania z biernego prawa wyborczego, zaostrzone wymogi przy zgłaszaniu kandydatów czy wreszcie likwidacja jednomandatowych okręgów faworyzowały partie polityczne wyposażone w publiczne pieniądze, silny wizerunek i zawodowe struktury. PiS liczył, że jeśli przełoży poparcie z sondaży na wynik w wyborach samorządowych, to uzyska taki rezultat, że będzie mógł potwierdzić rosnący trend poparcia dla „dobrej zmiany”. Z analizy pierwotnej wersji zmian w ordynacji wynika, że pisały ją trzy osoby: ktoś z Ruchu Kontroli Wyborów (powołany przez PiS po blamażu poprzednich wyborów w 2014 r., przypilnował ostatnich wyborów parlamentarnych i prezydenckich) – RKW był odpowiedzialny za część „wsadu” dotyczącego bezpieczeństwa, uczciwości i transparentności procesu wyborczego. Drugą kwestią, ochrony praw mniejszości opozycyjnej w radach i powiatach, zajął się dyżurny radny opozycyjny z Wybrzeża, dziś młody poseł PiS Marcin Horała, który najnieszczęśliwiej został twarzą całego projektu. Trzeci element – polityczny – podyktował sam prezes Kaczyński. Ta część miała faworyzować PiS i jako partię prowadzącą w sondażach dać mu nadmiarowe przełożenie głosów na mandaty oraz pognębić konkurentów, opozycyjnych i niezależnych.
Ta reprezentatywność...
Argumentu upolityczniającego samorząd nie dało się uzasadnić wprost. Kaczyński wprowadził więc uzasadnienie, że jest to odpowiedź na społeczne zapotrzebowanie, by bardziej reprezentatywnie odzwierciedlać preferencje polityczne lokalnych wyborców. Argument jest bałamutny, bo partie i tak swobodnie startują w wyborach samorządowych. Zatem „reprezentatywność” można zmienić jedynie w wyniku zabiegów specjalnych, faworyzujących w dodatku żywioł partyjny w stosunku do niezależnych komitetów lokalnych wyborców. PiS chciał co najmniej odtworzyć na poziomie lokalnym swój wynik z wyborów parlamentarnych. Przyjrzyjmy się temu bałamutnemu argumentowi „zwiększenia reprezentatywności”. Jeśli przełożyć wynik z ostatnich wyborów parlamentarnych na samorząd, to mamy: frekwencję 50,92 proc. i wynik PiS – 37,58 proc. A więc po pierwsze, ponieważ połowa nie głosowała, to trzeba podzielić wyniki „reprezentatywnie” na pół, co daje PiS niecałe 19 proc. głosów wszystkich mieszkańców. A teraz podzielmy takie poparcie na mandaty według nowej propozycji PiS i wyjdzie, że np. w trzymandatowym okręgu partia z 19-proc. poparciem bierze dwa mandaty. Za 19 proc. głosów – 66 proc. mandatów. Taka to słodycz ordynacji proporcjonalnej z licznikiem d’Hondta, tylko co to ma wspólnego z reprezentatywnością poglądów głosujących? Wiele zaś tłumaczy, dlaczego PiS trwa w kwestii utrzymania ordynacji proporcjonalnej.
Korzyść za każdym razem
A jak nowa ordynacja miała osłabić konkurentów? Popatrzmy. Platformie dawała narzędzie do zjednoczenia opozycji pod jej przewodnictwem, ponieważ w zmniejszonych okręgach mandaty mogły dostać góra dwie partie. Tu Kaczyński zagrał va banque, licząc – nie bez racji – że wymuszony proces jednoczenia opozycji pod kuratelą PO jeszcze bardziej totalnych podzieli. Dla Nowoczesnej najbliższe wybory to ostatni dzwonek, by utrzymać resztki podmiotowości. Ostra wersja ordynacji była dla niej ciosem zmuszającym do integracji pod auspicjami PO, co przy dominującej pozycji Platformy w terenie i braku struktur N mogło się skończyć roztopieniem resztek w tyglu PO. Dla Kaczyńskiego oba warianty były korzystne – jak się Nowoczesna zintegruje, to zniknie w oparach wewnętrznych kłótni osłabiających totalność opozycji, a jak pójdzie do wyborów sama – polegnie. Inaczej miało być z PSL. Ordynacja zmuszająca do jednego bloku opozycję była wyzwaniem dla utrzymania członków. Tak jak Nowoczesna nie ma nikogo w terenie, tak PSL ma już praktycznie tylko działaczy pozostałych po ostatnich wyborach samorządowych. I jeśli im nie zapewni reelekcji, to aparat terenowy, przyzwyczajony do obrotowego luksusu zapewnionego przez centralę, straci podstawy swojej klienckiej egzystencji – dostęp do władzy, dzielenia publicznych pieniędzy i posad. Znów dla Kaczyńskiego każdy wariant wypadał dość korzystnie. Jeśli PSL pójdzie na listy totalnego anty-PiS, to PO je zmarginalizuje, a samo może nie przekroczyć wyśrubowanego ordynacją progu obdzielania mandatami. Dla PiS te wybory są więc szansą na ostateczne pozbycie się konkurenta na wsi. Jeśli dla Nowoczesnej ostrzejsza wersja ordynacji była alarmowym dzwonkiem, to dla Kuzkiz’15 był to dzwon pogrzebowy. Kukizowa „struktura bez struktur” zadziałała tak, jak się nazywa, czyli w ogóle. Wybory samorządowe, które powinny być spacerkiem dla formacji odwołującej się do obywatelskości, stały się pokazem jej programowej i organizacyjnej niemocy. A mówimy tu o ruchu, który wywodzi się bądź co bądź ze źródeł samorządowych. Niezależnym i bezpartyjnym kandydatom ordynacja zafundowała utrudnienie, polegające głównie na propozycji zakazu kandydowania na więcej niż drugą kadencję burmistrza, wójta czy prezydenta z mocą wsteczną, czyli – pod pretekstem walki z koteriami – wyeliminowaniu możliwości dalszego kandydowania lokalnym bezpartyjnym liderom. Drugim utrudnieniem miał być zakaz kandydowania na burmistrza czy prezydenta i do sejmiku wojewódzkiego, aby znany lokalny lider nie mógł ciągnąć swoim nazwiskiem listy do władz wojewódzkich, co zagrażało interesom partyjnym.
Wdrożenie ordynacji
Tak skonstruowana wersja ordynacji, korzystna dla PiS praktycznie w każdym wariancie zachowania się oponentów, weszła pod obrady Sejmu w tempie nawet znacznie szybszym niż sławetne ustawy sądownicze. Na przełomie listopada i grudnia projekt trafia pod obrady komisji nadzwyczajnej i po dwudniowym sprincie (w Wielkiej Brytanii debata nad zmianą ordynacji trwała rok i skończyła się ogólnokrajowym referendum) wychodzi z niej praktycznie bez poprawek. W mediach PiS trzymał gardę wysoko, nie akceptując żadnych uwag, nawet ze strony przerażonej Państwowej Komisji Wyborczej, która w przekazie partii rządzącej została wykreowana na czarnego luda winnego poprzedniego wyborczego blamażu. I jako postpeowski złóg obsadzona została w roli głównego hamulcowego koniecznych zmian. Jeszcze 9 grudnia poseł sprawozdawca Horała podczas wysłuchania publicznego zorganizowanego przez NGO na Uniwersytecie Warszawskim (PiS o konsultacjach tak ważnej ustrojowo ustawy „zapomniał”) na krok nie odpuszczał i bronił każdego z zapisu proponowanej wersji ordynacji. To była sobota. W poniedziałek wszystko się zmieniło. PiS wycofał się z większości zmian i po dwóch dniach, potrzebnych na przerobienie odwrotu na przepisy, 14 grudnia przegłosował złagodzoną wersję ordynacji.
Co się stało?
Ano zdaje się, że Jarosław Kaczyński przeczytał ustawę w całości oraz wyciągnął wnioski z tego, co wydarzyło się w ciągu tygodnia po ogłoszeniu pierwotnej wersji. Po pierwsze, zobaczył, że zalicytował za wysoko i grając o nadmiarową pulę dla zwycięzcy, mógł przegrać na rzecz konkurentów. A miał ich dwóch, których ordynacja de facto wzmacniała. Pierwszym była PO, którą tak naprawdę ostra wersja ucieszyła. Nie bez kozery pierwszą jej ofiarą był Ryszard Petru, który widząc, że w pojedynkę Nowoczesna mandatów nie dostanie, poddał Warszawę Platformie. Kaczyński zobaczył, że ordynacja popycha opozycję do zjednoczenia wbrew animozjom. Co prawda Nowoczesna zaraz pokarała byłego już lidera za brak podmiotowości i wypowiedziała koalicję Platformie, ale po zmianach we władzach (Petru mógłby więc zakrzyknąć: „Za co?!”) Nowoczesna wróciła do budowy koalicji z PO. Kaczyński ostrą wersją wywołał dżina z butelki i trudno go będzie zagonić z powrotem.
Pozostaje mu liczyć na kłótnie w obozie oponentów wokół tworzenia wspólnych list. Szanse są, skoro w ubiegłym tygodniu na konferencji obwieszczającej koalicję z PO w wyborach do sejmików wojewódzkich szefowa N ogłosiła, że współpraca będzie opierać się też na „różnicach między partiami”. Kandydatem do przejęcia puli mandatów był także bezpartyjny samorząd. Wygrywał on dotąd wszystkie wybory, ale zakaz kandydowania po dwóch kadencjach nie dawał mu alternatywy i wypychał lokalnych liderów do sejmików wojewódzkich. Te zaś są strategiczne dla partii, bo to przez nie idą pieniądze na samorząd, w tym gros środków unijnych. Zaostrzona ordynacja wzmogła jedynie procesy integracyjne niezależnego i bezpartyjnego samorządu, wzmacniając jego organizacyjną formę, jaką jest stowarzyszenie Bezpartyjni Samorządowcy. Ostatnie ruchy integracyjne paradoksalnie działają na korzyść bezpartyjnych – zjednoczona opozycja zmniejsza szanse PiS na samodzielną większość, co przy spodziewanym wyrównanym wyniku obu plemion wojny polsko-polskiej czyni z bezpartyjnej alternatywy kandydata do współrządzenia. Możemy więc zobaczyć cud nad Wisłą i różne koalicje, w tym przypadki współpracy PiS z innymi formacjami. Bezpartyjni nie będą mieli centralnie ustalonego koalicjanta. Po prawie 30 latach Polska zacznie uczyć się nieplemiennej demokracji.
Jedzenie żaby
No i trzeba się było wyłgać z rzeczywistych przyczyn nagłego zwrotu, a przecież prawdy powiedzieć nie można. Trzeba więc wytłumaczyć niewytłumaczalne. Tak powstała tajna instrukcja, jak to teraz wspólnie Zjednoczona Prawica ma jeść żabę i opowiadać, że od dawna ją tak przyrządzano. Co prawda w menu było co innego, ale ta smakuje jak nic dotąd. Instrukcja nazywa się „Brief specjalny 13.12.2017 Ustawa o zwiększeniu udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania organów publicznych Aktualizacja 2” i ma zapewnić jednolitość przekazu dla skołowanych nagłą zmianą posłów prawicy. Zadanie karkołomne, trzeba bowiem zakwestionować swoje podstawowe tezy, na obronę których dwa dni wcześniej wytaczano ciężkie działa. Pozostało tylko zaklinanie, jacy to my jesteśmy wspaniałomyślni i wsłuchani w głosy oponentów. Bo najpierw JOW-y były na najniższym szczeblu, teraz są OK. Najpierw można było dowolnie kroić okręgi i obdzielać je mandatami, bo tak, a teraz nie – bo nie.
W narracji opisanej w instrukcji najbardziej kuriozalny jest passus: „Poprawki to wynik prowadzonych prac i konsultacji” etc. Trzeba naprawdę mieć tupet, by tak pisać o procedowaniu ustawy, która przeleciała przez Sejm z szybkością dotąd niewidzianą, bez oglądania się na głosy krytyki. Instrukcja, oprócz pociesznego zestawu Q&A, czyli pytań i odpowiedzi, zawiera jeszcze jedno –wciąż rezerwuje dla PKW funkcję dyżurnego kozła ofiarnego w przypadku organizacyjnego blamażu wyborów w nowej wersji. Trudno zaprzeczać samemu sobie sprzed paru dni. Widać to na przykładzie głównych uzasadnień związanych z zaostrzeniem kontroli wyborów, ich organizacji i transparentności. Głównym argumentem miały być wnioski wyciągnięte z chaosu organizacyjnego w wyborach samorządowych 2014 r. Po analizach tych wydarzeń związanych z zaskakującymi wynikami oraz opóźnieniem w ich ogłoszeniu okazało się, że przyczyną było głosowanie w formie książeczki ze wszystkimi listami oraz brak przygotowania PKW, głównie w zakresie informatyzacji procesu liczenia głosów. Otóż po takich doświadczeniach w nowej wersji ordynacji książeczka zostaje, odsądzana zaś od czci i wiary PKW dostaje nowe, poszerzone kompetencje. O oprogramowaniu na razie cicho.
Krajobraz po bitwie
Co więc zostało po tromtadrackiej ofensywie zakończonej odwrotem w oparach dymów propagandowych instrukcji? Pozostały części dotyczące transparentności procesu wyborczego i zwiększonych praw opozycyjnej mniejszości, element polityczny został zaś – z ważnymi, omówionymi niżej wyjątkami – w dużej mierze odpuszczony. Kaczyński zrozumiał, że przy takich regułach możliwość przegranej w, de facto plebiscycie popularności, nie jest warta ryzyka. Poza tym wyniki wyborów samorządowych, jak żadne inne, można opowiadać na setki sposobów. Zawsze wygrywały je bezpartyjne komitety, ale publiczność o tym nie wie. Zostali komisarze wyborczy. W pierwotnej wersji ordynacji miało ich być 380, po jednym na powiat, a wybrać i zorganizować ich miała PKW. Ta od razu wykazała, że nie da rady – i ona, i komisarze. Organizacja wyborów była zadaniem gmin, można więc powiedzieć, że mieliśmy 2478 komisarzy. Teraz będzie 100, niepochodzących z danego terenu, za to wybranych przez PKW spośród proponowanych przez ministra spraw wewnętrznych. Czyli PKW będzie mogła wybrać dowolny kolor forda, byle czarny. PiS uzasadnia, że oddaje PKW więcej władzy, ale obdarza tą władzą instytucję, której kompetencje dezawuuje. Argumenty, że przecież daliśmy „im” więcej władzy (tak, poseł Horała o PKW mówi „oni”), pokazuje perspektywę PiS – wszystko jest władzą i czystą polityką. Nie przebije się przecież do rozumu oczadziałego omnipotencją polityki argument, że może PKW chodzi o sprawne przeprowadzenie wyborów, a nie o władzę.
Powstanie więc korpus komisarzy, który przetrenuje się na „mniej ważnych” w wyborach samorządowych, by był gotowy na „prawdziwe”, parlamentarne. Dodając wyśrubowane wymogi transparentności, powoduje to taki chaos, że blamaż z roku 2014 będzie przy tym wzorem organizacji. Komisarze, by obejrzeć każdy z lokali wyborczych, już teraz musieliby zacząć odwiedzać jeden dziennie. A nie zostali nawet wybrani. Kompromitacja wisi w powietrzu, stąd PKW w roli rezerwowego winnego. I dlatego też w łonie PKW jest coraz więcej głosów za gremialnym podaniem się do dymisji, nikt nie chce występować w takiej roli. Ale taki gest będzie uznany przez PiS za wrogą postawę kolejnej instytucji państwowej, koronny dowód na jej umoczenie w starym systemie. Poluzowanie dostępu do mandatów dla mniejszych partii to również korzystny dla PiS ruch, bo zachęca do samodzielnego startu. To osłabi integracyjne zapędy PO i utrudni jej przywództwo. Małe partie będą liczyć, że w pojedynkę prześlizgną się przez próg wyborczy i zachowają tożsamość. W obu przypadkach mogą się przeliczyć, zwłaszcza lewica, która po ostatniej parlamentarnej wpadce opozycji w sprawie aborcji widzi w tych wyborach szansę. Najdotkliwszym rozwiązaniem pozostawionym z poprzedniej wersji jest zakaz kandydowania na stanowisko wójta, burmistrza czy prezydenta i do sejmiku wojewódzkiego. Jest to rozwiązanie wymierzone w niezależny, bezpartyjny samorząd. W tych wyborach pójdzie on także po zwycięstwo na poziomie wojewódzkim – ale niezależni lokalni liderzy zostali pozbawieni możliwości pociągnięcia list do sejmiku. To jawne pogwałcenie biernego prawa wyborczego, w dodatku wybiórcze, bo nie dotyczy posłów i senatorów. Można sobie wyobrazić, że np. senator Zdrojewska kandyduje na prezydenta Wrocławia, funkcji nie zdobywa i wraca spokojnie do Senatu. Odwołany postulat zakazu dwukadencyjności nie ma znaczenia, bo realnie zafunkcjonuje za 10 lat, ale jego uchylenie osłabiło nieco integrację niezależnych liderów samorządowych, którzy wciąż jeszcze będą mogli realizować się w swoich gminach.
Lex Horała
Jak widać, partia wyposażona w większość, bez konstytucyjnych hamulców uniemożliwiających beztroskie grzebanie w ustroju, może narozrabiać. Każda partia. PO robiła to samo w przypadku kodeksu wyborczego z 2011 r., po uchyleniu wielu jego rozwiązań z powodu niekonstytucyjności trzeba było zmieniać ordynację. Polityczna motywacja doraźnych korzyści przeważa nad wszystkim innym. Wycofanie się PiS z ostrych rozwiązań to nie wynik zadziałania jakichś mechanizmów czy konsultacji, których nie było, ale ponownej kalkulacji politycznej. Taka sytuacja dowodzi wewnętrznej słabości systemu partyjnego. Dopóki prezes nie wykalkuluje (napisze) przedłożenia, nie ma komu tego zrobić, nawet zaproponować, uzasadnić czy bronić. Prezes nakreśli plan ogólny, wystawi się jakiegoś młodziutkiego posła, nagra przekazem i argumentacją rodem z cytowanej instrukcji, wskaże, że jak się wykaże i pociągnie projekt, to zostanie w partii zauważony.
I poseł Horała w sobotę będzie cały ZA, a po weekendzie, jak się prezesowi odwidzi, to będzie cały PRZECIW i w dodatku dorobi narrację, że czyni to „z sercem na dłoni” do opozycji. Ale to nic nowego w nudnej już opowieści o feudalnych stosunkach w PiS (i w każdej partii). Pozostaje jednak lex Horała, doraźna zmiana bez podstawowej analizy skutków, ustawa krojona jak chleb siekierą, miks nieprzystających do siebie rozwiązań dobrych i żywych ze złymi i martwymi, przez nieprzemyślane eksperymenty na żywym organizmie czyniący z polskiego prawa ustrojowego Frankensteina. Partie polityczne w demokracji szybko stają się źródłem prawa. I wtedy podporządkowują je swemu naczelnemu priorytetowi, jakim jest sama władza, nie zaś dobru wspólnemu. I nic nie zapowiada zmian. PiS jest partią rewolucyjną. Demontaż struktur klienckich wypisany na zwycięskich sztandarach, wspierany przez część elektoratu umęczonego „zielonością wyspy”, kieruje PiS na zderzenie z ustrojem. Konstytucji zmienić na nową (jeszcze) nie może, próbuje ją więc obejść ustawami tam, gdzie uważa, że system kliencki jest umocowany systemowo. Widzi go niestety wszędzie. Ale – pomijając kwestie słuszności diagnozy otwierania aż tylu i takich frontów – wszystko robi na ostatnią chwilę i po łebkach. A podobno wszystko miał głęboko przemyślane... Po prostu prezes jest przeciążony, a wszystko i tak musi przejść przez niego. PiS ustrojowe propozycje przygotowuje na kolanie. To samo z obietnicami wyborczymi. Wyszło jak w kawale o Leninie: Kiedyś Lenin golił się brzytwą przy oknie, pod którym przechodziły dzieci. Dzieci pomachały Leninowi, a on uśmiechnął się i odmachał. A mógł je tą brzytwą zarżnąć. Zob aczyliśmy i my, co może zrobić Polsce i samorządowi partia z brzytwą w ręce. Nawet nam to napisała i uargumentowała. Ale w końcu uśmiechnęła się i odpuściła. Dzieci odetchnęły z ulgą, ale Lenin wciąż się goli…
Jerzy Karwelis
AUTOR REPREZENTUJE RUCH BEZPARTYJNI SAMORZĄDOWCY
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.