Pani Senyszyn, mieszkanka Gdańska, postanowiła więc wystartować w wyborach do europarlamentu jako kandydatka SLD z Krakowa. Nigdy wcześniej tam nie mieszkała, nie znała lokalnych problemów ani potrzeb. Nie wiem nawet, czy znała choćby z nazwiska któregokolwiek z lokalnych działaczy SLD, którzy tam przez lata zasuwali na reputację swojej partii. Barwna gdańszczanka stanęła pewnego dnia na krakowskim rynku i rozpoczęła rozdawanie żeberek z rusztu, które nazwała „zioberka" na cześć lokalnego rywala, mieszkającego w Krakowie od urodzenia posła Zbigniewa Ziobry.
Wiele wieków temu „poseł" znaczyło „wysłannik”. Ktoś, kto biegł na własnych nogach (z czasem galopował konno) z posłannictwem jednego plemienia do przedstawicieli plemienia drugiego. Była to postać niezwykle ważna, objęta szczególnym immunitetem: włos mu z głowy spaść nie mógł, bo przecież pędził z misją wyższej wagi. Dopiero po jakimś czasie polski parlamentaryzm uznał, że słowem tym nazwie także przedstawiciela lokalnej społeczności lub wysłannika jakiejś ziemi, aby reprezentował interesy tejże na forum parlamentu.
Gdy zapytałem wówczas panią Senyszyn, czy nie widzi zgrzytu w tym, że startuje z ziemi dla niej obcej i poniekąd dla jaj, odpowiedziała, że absolutnie nie i rzuciła właśnie przykładem Stokłosy, a na koniec, puszczając oko, dodała konfidencjonalnie „Właśnie kupiłam mieszkanie w Krakowie, więc jakby co, wszystko się zgadza".
Nie mam pretensji do pani Senyszyn, bo nie ona stworzyła ten mechanizm i nie ona jedna uprawia ten proceder. Jej partyjnemu koledze Leszkowi Millerowi, mieszkańcowi Warszawy, aż podskakują watówki na ramionach, gdy ze śmiechem wyjaśnia, że kandyduje z Gdańska, bo był kiedyś w łodzi podwodnej. Ten śmiech powinien zostać nagrany i być odtwarzany w tle podczas telewizyjnej prezentacji wszystkich posłów spadochroniarzy, gdyż de facto mówi „Widzicie, głupki, mogę startować choćby z Marsa, a wy oraz rdzenni mieszkańcy Gdańska możecie mi naskoczyć, tralala".
Dlatego niniejszym zapowiadam, choć mój głos wątły, że tak jak to czynię od wielu lat, tak będę czynił nadal, gdyż mi inaczej rozum nie pozwala: będę występował przeciwko posłom spadochroniarzom, zrzutom wszelkiej maści, cwaniakom przywiezionym w teczkach i narzuconym przez partyjnych bonzów. Polska to nie jest zestaw klocków lego do zabawy dla kilku cynicznych cwaniaczków.
Nigdy nie zastaniemy w Sejmie i ani Senacie najlepszych mieszkańców tej ziemi, jeśli nie damy lokalnej społeczności możliwości wysłania swoich rzeczywistych i najbardziej wiarygodnych reprezentantów, choćby się nazywali Stokłosa. Nigdy nie nauczymy się eliminować złych Stokłosów z polityki, jeśli nie przejdziemy przez trudny etap ich demokratycznego wyboru i wypicia potem kielicha wypełnionego skutkami podjętej decyzji. Nigdy nie przebrniemy przez etap wysłanników lewusów jak Miller, jeśli nie stworzymy mechanizmów kontrolnych odnośnie do rzeczywistego miejsca zamieszkania, a także najwyższego sortu kontroli społecznej, która wykaże, czy lokalny magnat nie wywiera nielegalnej presji na wyborców, za co być może powinno mu grozić więzienie jak za każdy inny szantaż. I nigdy nasza demokracja nie pozbędzie się nasyłanych partyjnych układowców, jeśli nie staną na rzeczywistym ringu z przedstawicielami świeżej krwi na danym, macierzystym terenie.
Musimy zacząć pamiętać o tym, że pani Kempa nie jest wysłanniczką Kielc, tylko wystrzeloną w serce tego miasta strzałą zatrutą kurarą. Że kandydat z Warszawy Janusz Palikot z żadnej Warszawy nie jest, jego partyjny zaś kolega Robert Leszczyński, który sporo o Warszawie wie, bo tu mieszka i działa, nie jest delegatem Olsztyna, tylko surrealistyczną podszywką. Że Władysław Kozakiewicz nie mieszka w Warszawie, tylko w Niemczech i powinien startować do Bundestagu, a nie do polskiego parlamentu. I że Donald Tusk mieszka w Sopocie, a tylko pracuje w Warszawie, i to sopocianie powinni określić, czy są z niego dumni i pragną, by nadal wypełniał ich posłannictwo w stolicy. Tylko to, plus kilka innych drobnych elementów, przydźwiga nam pewnego dnia do domu namiastkę rzeczywistej demokracji.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.