Przyznam się państwu do czegoś, do czego nie przyznałem się mojemu naczelnemu, obawiając się jego gwałtownej reakcji i braku zrozumienia dla moich potrzeb. Byłem na tygodniowym urlopie ze świadomością, że ucieka mi obserwacja gorących wydarzeń w kraju. Opuściłem naszą piękną Polskę z zupełnie innym nastawieniem niż normalnie. Założyłem, że tam, dokąd jadę, jest gorzej niż w naszym kraju. Takie założenie sprzyja powrotom. Po pierwsze, ma się do czynienia z mniejszym szokiem, po drugie, szybciej zaczyna się doceniać to, co na szczęście mamy.
Pierwszy szok. Obcy samolot. Nie wymieniam nazwy linii, żeby ich nie zmiażdżyć. Na pewno nie mają kpt. Wrony, więc już jest znacznie gorzej i niebezpieczniej. Jedzenie ohydne. Zamiast uroczego, świeżutkiego, bawiącego młodzież i dorosłych Prince Polo, ich narodowa bagietka, o którą można rozbić wszystko, co postawimy na jej drodze. Ta bagietka nadaje się wyłącznie na obóz przetrwania do kopania latryny w zmrożonej ziemi.
Lotnisko transferowe. Ogromne! Tłumy ludzi, biegają, jakby nie wiedziały, dokąd chcą lecieć. Ciemno, brak światła. Wszyscy mówią w innych językach, nikt w naszym. Okęcie przy tym potworze jest czystym rajem i niebem jednocześnie. Start do kraju docelowego.
Samolot potwór. Tak ogromny, że strach myśleć, czy się uniesie w powietrze. Tłum obcych pasażerów. Wszyscy obojętni, nikt się nie uśmiecha. Stewardzi ciągle zajęci przynoszeniem ohydnych drinków. Nikt nie pije wódki, a na groźne żądanie wódkę przynoszą mi z lodem. Ohyda! Dolewam tę ciecz do cienkiego wina. Nadal ohyda.
Port docelowy. Nawet człowiek chwilę nie odpocznie, a już przyjeżdżają bagaże. Nie ma możliwości, żeby je samemu zdjąć, bo tysiące bagażowych porywają je na wózki i wiozą w nieznanym kierunku poza obręb lotniska. Biegnę za nimi. Nie ma możliwości, żeby zaimponować żonie czy narzeczonej tężyzną, tym, że człowiek daje sobie radę z torbą, nawet ciężką.
Poza lotniskiem dramat. Upał. Słońce razi drażliwe oczy. Trzeba się smarować grubą warstwą bardzo drogiej mazi, która niechętnie zmywa się pod prysznicem, bo w prysznicu woda zimna. To jest kraj, w którym zima jest tylko na papierze. To są ludzie, którzy nie znają smaku narciarskich szusów, w życiu nie widzieli ani butów narciarskich, ani ośnieżonych Tatr, ani Adama Małysza. Nie pili też grzańca. Biedni ci ludzie bez zimy. Mimo tych życiowych strat ciągle się uśmiechają. Nie wiadomo, z czego się cieszą. A śmieją się jak głupi do sera, i to strasznie śmierdzącego. Najpewniej zepsutego. Jedzą morskie robale z wąsami, z których wydłubuje się włókna mięsa bez smaku ryby. Nie wiedzą, co to wędzony węgorz czy niebiańska sielawa. Nie uśmiechnął się nigdy do nich piękny śledź w cebuli czy w śmietanie. Nie mówiąc już o pikantnej kaszubskiej mieszance. Nie znają nawet śledzia po japońsku. Nie potrafią zaparzyć kawy po turecku. Nie mają fasolki po bretońsku ani sznycla po wiedeńsku. Trudno jest tam żyć. W toaletach smród perfum, a tak wyglądają, jakby nikt ich nie używał. Pewnie normalny człowiek do nich nie wchodzi, bo boi się wiatru klimatyzacji, od którego zapalenie płuc gwarantowane.
Droga powrotna podobnie jak w tamtą stronę, ale na szczęście znów jestem w porcie Chopina. Piękny, błyszczący, czysty, nowy. Bagaż po 30-minutowym odpoczynku, w międzyczasie czytam świeżutką gazetę. Same miłe wiadomości. Grzegorz Lato przeprasza za orzełka, wiedziałem, że Grzesiek ma klasę, wiedziałem, że wyjdzie z każdej trudnej sytuacji, jeśli zdarzy mu się w nią wejść. W przyszłym tygodniu czeka nas kolejne sensacyjne przejście do ziobrystów. Domyślam się, pewnie będzie to Jarosław Kaczyński. Super, że wróciłem.
Pierwszy szok. Obcy samolot. Nie wymieniam nazwy linii, żeby ich nie zmiażdżyć. Na pewno nie mają kpt. Wrony, więc już jest znacznie gorzej i niebezpieczniej. Jedzenie ohydne. Zamiast uroczego, świeżutkiego, bawiącego młodzież i dorosłych Prince Polo, ich narodowa bagietka, o którą można rozbić wszystko, co postawimy na jej drodze. Ta bagietka nadaje się wyłącznie na obóz przetrwania do kopania latryny w zmrożonej ziemi.
Lotnisko transferowe. Ogromne! Tłumy ludzi, biegają, jakby nie wiedziały, dokąd chcą lecieć. Ciemno, brak światła. Wszyscy mówią w innych językach, nikt w naszym. Okęcie przy tym potworze jest czystym rajem i niebem jednocześnie. Start do kraju docelowego.
Samolot potwór. Tak ogromny, że strach myśleć, czy się uniesie w powietrze. Tłum obcych pasażerów. Wszyscy obojętni, nikt się nie uśmiecha. Stewardzi ciągle zajęci przynoszeniem ohydnych drinków. Nikt nie pije wódki, a na groźne żądanie wódkę przynoszą mi z lodem. Ohyda! Dolewam tę ciecz do cienkiego wina. Nadal ohyda.
Port docelowy. Nawet człowiek chwilę nie odpocznie, a już przyjeżdżają bagaże. Nie ma możliwości, żeby je samemu zdjąć, bo tysiące bagażowych porywają je na wózki i wiozą w nieznanym kierunku poza obręb lotniska. Biegnę za nimi. Nie ma możliwości, żeby zaimponować żonie czy narzeczonej tężyzną, tym, że człowiek daje sobie radę z torbą, nawet ciężką.
Poza lotniskiem dramat. Upał. Słońce razi drażliwe oczy. Trzeba się smarować grubą warstwą bardzo drogiej mazi, która niechętnie zmywa się pod prysznicem, bo w prysznicu woda zimna. To jest kraj, w którym zima jest tylko na papierze. To są ludzie, którzy nie znają smaku narciarskich szusów, w życiu nie widzieli ani butów narciarskich, ani ośnieżonych Tatr, ani Adama Małysza. Nie pili też grzańca. Biedni ci ludzie bez zimy. Mimo tych życiowych strat ciągle się uśmiechają. Nie wiadomo, z czego się cieszą. A śmieją się jak głupi do sera, i to strasznie śmierdzącego. Najpewniej zepsutego. Jedzą morskie robale z wąsami, z których wydłubuje się włókna mięsa bez smaku ryby. Nie wiedzą, co to wędzony węgorz czy niebiańska sielawa. Nie uśmiechnął się nigdy do nich piękny śledź w cebuli czy w śmietanie. Nie mówiąc już o pikantnej kaszubskiej mieszance. Nie znają nawet śledzia po japońsku. Nie potrafią zaparzyć kawy po turecku. Nie mają fasolki po bretońsku ani sznycla po wiedeńsku. Trudno jest tam żyć. W toaletach smród perfum, a tak wyglądają, jakby nikt ich nie używał. Pewnie normalny człowiek do nich nie wchodzi, bo boi się wiatru klimatyzacji, od którego zapalenie płuc gwarantowane.
Droga powrotna podobnie jak w tamtą stronę, ale na szczęście znów jestem w porcie Chopina. Piękny, błyszczący, czysty, nowy. Bagaż po 30-minutowym odpoczynku, w międzyczasie czytam świeżutką gazetę. Same miłe wiadomości. Grzegorz Lato przeprasza za orzełka, wiedziałem, że Grzesiek ma klasę, wiedziałem, że wyjdzie z każdej trudnej sytuacji, jeśli zdarzy mu się w nią wejść. W przyszłym tygodniu czeka nas kolejne sensacyjne przejście do ziobrystów. Domyślam się, pewnie będzie to Jarosław Kaczyński. Super, że wróciłem.
Więcej możesz przeczytać w 48/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.