Zarobki: 1,6 tys. zł. Zarobki męża: większe, ale niestabilne. Za wynajem starego mieszkania: 1,7 tys. Wydatki: 3,5 tys. zł – rata za nowe mieszkanie, 950 zł – opłaty za oba mieszkania, 870 zł – ubezpieczenia zdrowotne i na życie. Dodatkowo w tym miesiącu: 900 zł – przegląd samochodu, 400 zł – podatek za mieszkanie za ten rok i część poprzedniego. Ostatnio niestety więcej się zrobiło wydatków niż wpływów.
Święta będą, bo dzięki Bogu rodzice żyją i oni wszystko organizują. Zawsze mamy poczucie, że trzeba przynieść colę, słodycze czy rybę, ale Wigilia jest po stronie mamy. O prezentach dzieci chyba muszą zapomnieć.
Człowiek się cieszy, że ma zdrowie, zdrową rodzinę, piękne nowe mieszkanie, ale czasami – jak dziś – zaczynam popadać w melancholię. Mam 400 zł debetu na karcie płatniczej, 1,2 tys. debetu na karcie kredytowej. Coraz bardziej się zadłużamy. Biorę pożyczkę z pracy, spłacam i biorę nową. Ciągle słyszę, że nie będzie podwyżek, bo jest kryzys, bo firma się rozwija.
Mąż siwieje, bo wszystko spoczywa na nim, a od sierpnia w interesach – pisze programy księgowe dla hoteli i restauracji – ma zastój. To, co zarabia, wydajemy na spłatę kredytu za nowe mieszkanie. Na szczęście już się skończył leasing samochodu. Opłacamy mężowi ubezpieczenie, bo jakby coś mu się stało, nie utrzymałabym rodziny. Moja pensja ledwie wystarcza na przeżycie.
Skończył się czas, gdy mogłam coś kupić, bo mi się spodobało. Bardzo mi się podoba torebka w Ecco, ale muszę ją sobie darować. Dawniej poszłabym i kupiła. A teraz mam dylemat, czy kupić lekarstwa poprawiające krążenie, bo mam żylaki, czy wydać te trzydzieści parę złotych na coś innego. 10-letni syn rośnie. Buty ma za ciasne. Mówię: „Dziecko, musisz w tym przechodzić zimę". Przed kryzysem zdarzało nam się jeść chińszczyznę, w KFC, w McDonald’s. W tym momencie takie wyjście dla całej rodziny to prawie 100 zł – zbyt duża wyrwa w budżecie. Ostatnio córce kupowałam w McDonaldzie, a mąż patrzył proszącym wzrokiem. Wiedział, że nas nie stać. Wróciliśmy do domu i zjedliśmy bułeczki.
Wynajmujemy studentom nasze stare mieszkanie, w budownictwie z lat 70. Dzięki niemu nie popadamy w stan histerii. Chcemy je trzymać dla dzieci, ale jak będzie gorzej, zawsze mamy możliwość jakiegoś ruchu. Możemy je sprzedać.
Marta, 35 lat, wydawnictwo, Warszawa
Zarobki: 5 tys. zł. Zarobki męża: 5 tys. zł.
Wydatki: 2 tys. zł – opiekunka dla rocznego dziecka, 1,5 tys. – rata kredytu za mieszkanie, 1,7 tys. – wydatki na jedzenie, 1 tys. – opłaty, 250 zł – opłata za 5-letnią córkę w przedszkolu, 100 zł – obiady w szkole dla 9-letniego syna. Zostaje 3 tys., ale nic nie odkładają. Wszystko się rozchodzi.
Wydaje mi się, że nic niepokojącego się nie dzieje, ale zgęstniała atmosfera. Mam wrażenie, że wszyscy wokół oszczędzają. Dwie koleżanki od miesięcy nie mogą znaleźć pracy. Innej, która została sama z dzieckiem, obniżyli pensję. W zeszłym roku myślałam: „Dobra, jak ja stracę pracę albo mąż, to damy radę przeżyć". A teraz mam poczucie, że żadne z nas nie może sobie pozwolić na utratę pracy. Same stałe wydatki przekraczają dochód jednej osoby – ponad 7 tys.
Nie miałam obniżki pensji, ale przy podwyżkach cen okazało się, że wydaję więcej. W tamtym roku nie rejestrowałam, ile co kosztuje. W tym roku zdecydowanie bardziej patrzę na ceny. Myśmy przy trójce dzieci miesięcznie na zakupy wydawali 1,2 tys. zł, teraz to jest 1,6-1,7 tys. Mam kilka budek z warzywami: przy metrze są droższe, wolę się przejść dalej. Część rzeczy kupuję w Lidlu, czego nigdy wcześniej nie robiłam.
Przestałam jeździć do pracy samochodem i jadać kupne obiady. Biorę z sobą kanapki. Przedtem nie zwracałam uwagi, ile czasu się kąpię, a po podwyżce cen wody, jak biorę prysznic, to myślę, że, dobra, powinnam już skończyć.
W przedszkolu nie zapisałam córki na żadne zajęcia, bo wyliczyłam, że wyszłoby około 200 zł więcej w porównaniu z zeszłym rokiem. Zwracam uwagę, żeby kupować rzeczy w kolorze unisex, to wtedy dzieci mogą je nosić po sobie.
Nie bardzo odkładamy, ale szczerze mówiąc, nigdy specjalnie żeśmy nie odkładali. Tyle że teraz mamy większą presję, żeby myśleć o odkładaniu.
Elżbieta, 39 lat, starszy wykładowca na UJ, Kraków
Zarobki: 2 tys. Zarobki męża: 2 tys. zł (diler samochodowy). Wydatki: 1,4 tys. zł – za mieszkanie w TBS, 540 zł – dodatkowe lekcje dla 15-letniej córki i 11-letniego syna, 200 zł – benzyna.
Po wydaniu na jedzenie i drobne rzeczy dla dzieci nic nie zostaje.
Człowiek cały miesiąc pracuje i na niewiele go stać. Ciągle jest mało, ciągle brakuje. Sama się dziwię, jak nam wystarcza. Od kilku lat nie dostałam żadnej podwyżki. Straszą, że będzie reforma i w przyszłym roku zlikwidują mój dział. Mąż ma umowę do końca grudnia i nikt mu nie mówi, czy ją przedłużą. Ja to wszystko czarno widzę i gdyby nie mąż, tobym się załamała. On zawsze powtarza, że będzie dobrze.
Do pracy mam ponad 25 km, ale przestałam jeździć samochodem. Miesięcznie wydaję 89 zł na bilet i dzięki temu za benzynę płacimy 200 zł, a nie 500. Jadę dłużej, ale po drodze robię zakupy. Zawsze w telefonie mam listę zakupów i się jej trzymam. Czytam gazetki reklamowe hipermarketów, śledzę promocje. Szukam produktów: trzy w cenie dwóch – tak można kupić masło, jogurty, mleko. Trzeba się orientować, co jest w różnych sklepach, a nie tylko chodzić do jednego. W jednym preparat do włosów kupuję w cenie 7 zł, a w drugim jest po 10 zł, niby w cenie promocyjnej. Mięsa nie kupujemy. Kurczak z 15 zł skoczył na 19 zł – to nie jest mała kwota. Syn obiady je u babci.
Nigdy nie robimy długów na kartach. Jak kupujemy na raty, to tylko na „zero procent". Mam skarbonkę, do której ilekroć mam piątkę, to wrzucam. Kiedy z końcem miesiąca zaczyna brakować, to wyciągam z tej skarbonki. Trzy lata temu wyjęłam 1 tys. zł ze skarbonki i dziecko miało obóz. Czasami pożyczam ze skarbonki dzieci.
Najgorzej jest mówić dziecku, że się nie ma pieniędzy. U nas na pewno nie będzie Mikołaja – to już dzieciom zapowiedzieliśmy. Namówiłam córkę, żeby przestała uprawiać taniec towarzyski. Ale w dzieci inwestujemy. Córka chodzi na angielski – 45 zł za godz., lekcje z chemii – 60 zł za godz., i matematyki – 30 zł za godz. Miesięcznie wychodzi średnio – po cztery angielskie, matematyki i chemie. Do kina dzieci chodzą same, my się wtedy gdzieś włóczymy.
Jadwiga, 49 lat, pielęgniarka z Dąbrowy Górniczej
Zarobki: 2200 zł. Zarobki męża: 1032 zł. Wydatki: 800 zł – opłaty za mieszkanie, 500 zł – rata pożyczki na meble, 1000 zł – wspomaganie syna na studiach. Nic nie zostaje.
Miesiąc w miesiąc jesteśmy na minusie. Nie znam osób, którym by się ostatnio poprawiło. Każdy narzeka. Nie ma tego luzu, że człowiek mógłby myśleć o rzeczach przyjemnych. Człowiek jest niepewny, dostaje zlecenie albo umowę na czas określony. Sytuacja psychiczna nie jest ciekawa.
Po 29 latach pracy pracuję na umowę-zlecenie, bo inaczej nie byłoby możliwe przeżyć. Jestem na studiach pomostowych – żeby się utrzymać na rynku pracy, muszę zrobić licencjat. Mąż ma najniższą średnią krajową, pracuje na budowach. Nie wie, czy jutro będzie pracował, czy nie, czy dowiozą stal, czy nie. Jak nie dowiozą, to traci dniówkę, bo nie pracuje. Nie ma zabezpieczenia, nikt im nie płaci „postojowego". Ludzie już się godzą na wszystko, nie mają żądań, żeby tylko się kręciło. Nie ma mowy o zakładaniu związków zawodowych, bo zaraz stracą pracę. Ja przynajmniej wiem, że z miesiąca na miesiąc będzie wypłata.
Nie miałam potrzeby obliczać dokładnie wydatków, ale wychowanie z domu nas nauczyło, żeby oszczędzać. Nie wydajemy lekką ręką. Korzystamy z dużych hipermarketów i dyskontów. Drożeje wszystko. Stajemy przed kasą i oczy nam się robią coraz większe. Kiedyś za koszyk zapłaciłabym 100 zł. Teraz z dwóch reklamówek nagle robi się 170 zł.
Do pracy możemy dojechać tylko samochodem – dzielimy się nim. Mąż czasami zabiera się do pracy z kolegami – wtedy koszt dzieli się na cztery osoby. Dzieci zarabiały od najmłodszych lat. Ostatnio synowi zabrano stypendium naukowe – weszły stypendia rektorskie, do których liczy się nie tylko średnia, ale też zaangażowanie w koła naukowe. A on studiuje dwa kierunki i już nie ma na to czasu. Zaczął pracować na zlecenie. Córka utrzymuje się sama, ma jedną stałą pracę – w służbie zdrowia, drugą na zlecenie, bo z jednej pracy nie da się teraz utrzymać i wziąć kredytu na mieszkanie. Czasem jej coś pożyczamy.
Gdy przychodzi większy wydatek, nie dalibyśmy rady odłożyć z pensji. Ostatnio kupiliśmy nowe meble – wzięłam nieoprocentowaną pożyczkę w pracy po 500 zł na 20 rat.
Anna, 31 lat, lekarka w korporacji, Warszawa
Zarobki: 6 tys. zł.Wydatki: 1,1 tys. zł – opłaty stałe, 1,2 tys. – zakupy w Tesco (wszystko), 300 zł – III filar. W tym miesiącu: 900 zł – dodatkowe szczepienia dziecka, 400 zł – ubezpieczenie mieszkania. Zostają 2-3 tys. Regularnie coś odkłada.
Denerwuje mnie, że jak włączę TVN, to co drugie słowo to „kryzys". Po każdej takiej wiadomości jestem zirytowana, mimo że kryzysu nie odczuwam. Nie straciłam pracy i nic nie wskazuje na to, że mogłabym stracić. Nie straciła pracy żadna z osób w moim otoczeniu. Nawet dostałam tysiąc zł podwyżki i awans. Nie zauważyłam, że ceny poszły w górę.
Kryzys widzę, ale moja sytuacja jest w miarę stabilna – dlatego że włożyłam w to bardzo dużo wysiłku. Skończyłam trudny kierunek, kilka razy zmieniałam pracę, żeby zdobyć doświadczenie. Nie potrzebowałam nigdy kredytu ani pożyczek: mieszkanie kiedyś kupiła mi rodzina, samochód mam służbowy. Generalnie boję się wziąć kredyt, ale ten lęk był u mnie zawsze. Jeśli chcę wydać 10 tys., to uważam, że powinnam najpierw te 10 tys. zarobić. Nie wyjeżdżamy na Wyspy Kanaryjskie, jeśli zarabiamy 2 tys. zł. Nie bierzemy kredytów, jeśli nie ma sytuacji podbramkowej. Taki tok myślenia, asekuracyjny, mało malowniczy, funkcjonuje u mnie, odkąd skończyłam studia.
Zaczęłam w zeszycie podliczać wydatki, ale dlatego, że urodziłam dziecko, a nie dlatego, że jest kryzys.
Dziś się dowiedziałam, że na 40 miejsc w żłobkach było 600 wniosków. Staram się odkładać, bo za dwa miesiące będę musiała wynająć opiekunkę. To znowu pewna racjonalizacja, żeby się nagle nie okazało, że mam wydać dodatkowe 2 tys. zł i nie ma skąd.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.