Jeszcze do niedawna przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej (KRLD) mógł uchodzić za blefującego wariata, który z poduszczenia Chin ma jedynie straszyć południowego sąsiada i Japonię oraz wytargować coś przy okazji od Amerykanów. Jednak Kim Dzong Un przeprowadził właśnie kolejną próbę z bombą atomową. Wizja północnokoreańskich, uzbrojonych w głowice nuklearne rakiet międzykontynentalnych, dosięgających terytorium USA, zaczęła być realna. Trzeba zresztą przyznać, że północnokoreański dyktator potrafi stopniować napięcie. Najpierw, w lipcu br., reżim Kim Dzong Una pochwalił się testowaniem rakiety średniego zasięgu, która przeleciała nad Japonią i zatonęła w oceanie. Na początku września w mediach pojawiły się z kolei zdjęcia uśmiechniętego dyktatora obok bomby, która według ekspertów mogłaby posłużyć jako uzbrojenie rakiety międzykontynentalnej. Wreszcie, tydzień temu, nastąpił wielki wybuch czegoś, co amerykańskie służby już nazwały „zaawansowanym urządzeniem jądrowym”, a władze Korei Północnej po prostu bombą wodorową o sile wybuchu 10-krotnie większej niż w przypadku poprzedniej takiej próby, przeprowadzonej we wrześniu 2016 r. Amerykanie, którzy ustami kolejnych prezydentów od lat zapowiadali „poważne konsekwencje”, jeśli Korea Północna nie zarzuci planów budowy arsenału atomowego, muszą teraz pokazać, że nie rzucają słów na wiatr. Według Jacoba Shapiro, szefa działu analiz w think tanku Geopolitical Futures, prezydent Trump ma w tej sytuacji niewielkie pole manewru. – Albo Ameryka pogodzi się z tym, że Korea Północna będzie miała broń atomową i zadba jedynie o to, żeby, tak jak inne państwa atomowe, jej nie użyła, albo potrzebna będzie interwencja wojskowa – mówi „Wprost” Shapiro.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.