Słyszałem, że jest pan „gwiazdą, która już nic nie musi”.
Trochę się obruszam, wzorem moich wielkich poprzedników, na określenie „gwiazda”. Kiedyś Ewa Wiśniewska powiedziała: „Nie jestem gwiazdą, jestem aktorką”. Też mam powody, żeby tak twierdzić, dlatego że nasz show-biznes nie ma nic wspólnego z tym, skąd się wziął termin „gwiazda”, czyli z Hollywood. Nawet nasze honoraria nie są takie jak tam. Co do sformułowania, że „już nic nie muszę”, to niezupełnie tak jest, bo z całą pewnością muszę nie dać o sobie zapomnieć. Potem można się nie wydobyć z niebytu. Muszę być w świadomości twórców, widzów itd.
Na obecny status musiał pan długo pracować, przez lata grając epizody. Ma pan obawy, że te trudne czasy mogłyby powrócić?
Nie sądzę, żebym wrócił do czasów, kiedy z konieczności grałem ogony. Po pierwsze dlatego, że pieniądze pozwalają mi, bym nie musiał takich rzeczy robić. Po drugie, psychicznie byłoby to nie do zniesienia. Nie odmawiam jednak małych, ale istotnych dla filmu zadań, np. w „Panu T”., gdzie gram epizodyczną postać Zbigniewa Herberta. To były tylko dwie sceny, ale wydały mi się na tyle ważne, że w połączeniu z moim podziwem dla tego poety zdecydowałem się to zagrać. Kryterium nie jest rozmiar roli, tylko jakaś jej pełnia i to, co mnie w danym momencie interesuje. Również osoby, z którymi mam pracować: reżyser czy koleżanki i koledzy aktorzy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.