Niedługo święta i okazja do tego, by spędzić więcej czasu przed telewizorem. Miłośnikom horrorów polecamy blog Piotra Olejnika i jego przegląd kultowych horrorów, których nie warto oglądać.
Kult to mistyczna i tendencyjna siła. Dziś będzie o filmach, którym udało się uderzyć do głowy licznej grupie ludzi rozmieszczonych w czasie i przestrzeni geograficznej. I co za tym idzie – sława i chwała nie są im obce. Czy tylko ja nie mogę pojąć dlaczego?
Listę 17 najbardziej przereklamowanych horrorów sponsoruje masowa histeria na punkcie Paranormal Activity.
Miejsce 1.
„SAW" (2004)
„Moda na sukces" współczesnego kina grozy i prawdopodobnie najsłynniejszy tytuł nowego milenium. Przywołać można tutaj, skądinąd słuszne stwierdzenie, że tylko raz na 10 lat pojawia się film na tyle nowatorski i wgryzający się w gusta masowej widowni, iż przez kolejne dziesięć będziemy oglądać jego toporne klony. I sukces niskobudżetowej „Piły" potwierdza niestety tę smutną regułę. Dzięki filmowi Jamesa Wana mamy co roku tonę badziewia zawierającego seryjnych morderców, wymyślne tortury, zarzyganą scenografię i szarpany montaż. Że już nie wspomnę o corocznych sequelach „Pił”, które zaczynają powoli budować tajemnicze uniwersum, w którym logika, sens i faktor rozrywkowy są towarem deficytowym. No, ale wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszych przygód pana Układanki – obiecujący koncept, który wraz z rozwojem akcji (i sequeli) przekształca się w jakiś żałosny, pseudofilozoficzny bełkot. Na dodatek aktorstwo jest poniżej krytyki (przodują oczywiście Glover i Elwes), a końcowy twist rzeczywiście zaskakuje – w sposób, w jaki równie sporą niespodzianką byłoby odkrycie, iż ta zbrodnicza intryga to dzieło gołej dupy Kaczora Donalda. I o co chodzi z tymi kretyńskimi kukiełkami na przedwojennych rowerkach?
Listę 17 najbardziej przereklamowanych horrorów sponsoruje masowa histeria na punkcie Paranormal Activity.
Miejsce 1.
„SAW" (2004)
„Moda na sukces" współczesnego kina grozy i prawdopodobnie najsłynniejszy tytuł nowego milenium. Przywołać można tutaj, skądinąd słuszne stwierdzenie, że tylko raz na 10 lat pojawia się film na tyle nowatorski i wgryzający się w gusta masowej widowni, iż przez kolejne dziesięć będziemy oglądać jego toporne klony. I sukces niskobudżetowej „Piły" potwierdza niestety tę smutną regułę. Dzięki filmowi Jamesa Wana mamy co roku tonę badziewia zawierającego seryjnych morderców, wymyślne tortury, zarzyganą scenografię i szarpany montaż. Że już nie wspomnę o corocznych sequelach „Pił”, które zaczynają powoli budować tajemnicze uniwersum, w którym logika, sens i faktor rozrywkowy są towarem deficytowym. No, ale wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszych przygód pana Układanki – obiecujący koncept, który wraz z rozwojem akcji (i sequeli) przekształca się w jakiś żałosny, pseudofilozoficzny bełkot. Na dodatek aktorstwo jest poniżej krytyki (przodują oczywiście Glover i Elwes), a końcowy twist rzeczywiście zaskakuje – w sposób, w jaki równie sporą niespodzianką byłoby odkrycie, iż ta zbrodnicza intryga to dzieło gołej dupy Kaczora Donalda. I o co chodzi z tymi kretyńskimi kukiełkami na przedwojennych rowerkach?
Więcej możesz przeczytać w 50/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.