W tegorocznych wyborach musieliśmy rozstrzygnąć coś istotniejszego niż to, kto będzie stacjonował pod żyrandolem. Wybierając naszego prezydenta, w gruncie rzeczy decydowaliśmy o tym, jakiej chcemy w Polsce wojny.
Bo wojna, powiedzmy to sobie szczerze, będzie trwała, niezależnie od kampanijnych zaklęć o zgodzie, co to buduje, i o polsko-polskiej wojnie, którą zakończyć należy. Ale jaka wojna?
Wygrana Jarosława Kaczyńskiego od początku oznaczała natychmiastowy paraliż władzy i polityczną wojnę jądrową, na kilkanaście miesięcy, a zapewne na kilka lat. Wygrana Bronisława Komorowskiego równała się wojnie konwencjonalnej aż do rozstrzygnięcia przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Tak zdefiniowany dylemat chyba instynktownie wyczuły miliony wyborców mających poczucie, że w gruncie rzeczy wybieramy nie jakąś nową szansę, ale co najwyżej jakieś mniejsze zło.
Nie bagatelizuję znaczenia tych wyborów. Rozstrzygnięcie między wojną totalną i natychmiastową a wojną natychmiastową, ale odbywającą się w jakichś ramach, nie jest nieistotne. Ale warto zdać sobie sprawę, że wybór rodzaju zagrożenia to jednak zupełnie coś innego niż wybór zupełnie nowej, przełomowej politycznej jakości. Takiego, niestety, nam nie zaoferowano.
Obie prezydenckie debaty, które tak wielu ekscytowały, mnie głównie przygnębiły. Dwóch polityków średniostarszego pokolenia zaserwowało nam kiepskie dania, stare urazy, stare dylematy, stare argumenty plus zupełnie nowe tanie grepsy. Wszystko to solidnie oblane sosem populizmu. Cięcia wydatków? Jakie tam cięcia. Reforma KRUS? A po co? Co zrobić, by młodzi Polacy nie w yjeżdżali z kraju? Trzeba dbać o wzrost gospodarczy. Ten poziom rozważań i ta głębia refleksji godne były politycznych pogawędek na imieninach u cioci (szczególnie niegłosującej cioci), a nie dwóch ludzi ubiegających się o najwyższy urząd w państwie. W obu debatach mówiono o Afganistanie. W obu padło bałamutne zdanie, że przecież Obama chce wycofać wojska z Afganistanu w 2013 r., to po co mamy tam być dłużej? Skąd ta data, skoro w amerykańskim Senacie akurat przesłuchiwano generała Davida Petreausa i żadna taka data nie padła? No tak, ale by to wiedzieć, trzeba chociaż przeczytać jakąś zagraniczną gazetę, a tu obaj panowie K. są najwyraźniej na poziomie zaprezentowanym przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie rozmowy z premierem Cameronem – I don’t understand.
Gdybyż niezrozumienie ograniczało się tylko do języków obcych. Niestety, wszystko w tej kampanii wskazywało na to, że skala nierozumienia była niepomiernie większa. Mieliśmy bowiem powrót do przeszłości. Co zrobił który rząd, kto lepiej zasłużył sięPolsce, kto przeżył więcej w stanie wojennym, jak było w obozie internowanych. Nie dziwota, że bardzo wielu młodych ludzi wolało głosować na rozdawane wyborcom jabłka i taneczne wygibasy z panienkami. Nie dziwota, choć ów nadwiślański obamizm w rytmie disco polo był równie przygnębiający co zaprezentowany przez dwóch głównych kandydatów emerytalny polonez w rytmie wieczorku zapoznawczego w Ciechocinku. Taki to wybór dostaliśmy my, obywatele, na początku trzeciej dekady naszej młodej demokracji.
Od 20 lat w absolutnie dosłownym sensie miliony Polaków ścigają się z Europą i ze światem, próbując przy okazji dogonić własne marzenia. A gdzieś w tle odbywają się – w ramach czteropartyjnego politycznego kartelu – zawody starszych panów ze starymi nawykami i młodszego pana ze starą mentalnością. Jak się więc cała ta kampania miała do stojących przed nami szans i wyzwań? Precyzyjna odpowiedź: nijak.
Ale jako się rzekło, nie była to kampania pozbawiona znaczenia. Zaczęła się od smoleńskiej tragedii i wezwań do budowania nowej wspólnoty. Skończyła się podkreślaniem starych podziałów. A na deser, jak zwykle, ta sama mapa podzielonej Polski. Owa mapa jest trochę jak amerykańska mapa pokazująca podział kraju na stany republikańskie i demokratyczne. Może w tej naszej nie ma więc nic złego? Nie ma o tyle, o ile podziały i różnice są naturalne. Jest, jeśli spojrzeć na rów mariański oddzielający dwa wyobrażenia i dwa marzenia o Polsce, dwa zupełnie inne typy obywatelskiej emocjonalności, dwie odmienne i gryzące się z sobą typy społecznej wrażliwości. I do tego wszystkiego ekspresja owych różnic bardzo często zdecydowanie wykraczająca poza granice tego, co przyjęte jest jako fundament funkcjonowania realnej, a nie tylko deklarowanej wspólnoty.
Kto i kiedy podejmie próbę sklejenia dwóch Polsk, tej A i tej B, a także tej, która ma wszystko w D? Sklejenia nie tylko gospodarczego, ale i ekonomicznego. Kiedy wygrywanie tego podziału przestanie być wyborczo opłacalne?
Nie posunęła nas do przodu ta kampania. Nic sensownego nie dała ani Polakom, ani Polsce. Przykro to mówić, ale w ogromnej mierze straciliśmy tak ważny w każdej demokracji czas. Chciałoby się powiedzieć, że nie mamy już czasu, by dalej tracić czas. Tylko po co to mówić, skoro ma się bolesną świadomość, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będziemy go tracili dalej?
Wygrana Jarosława Kaczyńskiego od początku oznaczała natychmiastowy paraliż władzy i polityczną wojnę jądrową, na kilkanaście miesięcy, a zapewne na kilka lat. Wygrana Bronisława Komorowskiego równała się wojnie konwencjonalnej aż do rozstrzygnięcia przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Tak zdefiniowany dylemat chyba instynktownie wyczuły miliony wyborców mających poczucie, że w gruncie rzeczy wybieramy nie jakąś nową szansę, ale co najwyżej jakieś mniejsze zło.
Nie bagatelizuję znaczenia tych wyborów. Rozstrzygnięcie między wojną totalną i natychmiastową a wojną natychmiastową, ale odbywającą się w jakichś ramach, nie jest nieistotne. Ale warto zdać sobie sprawę, że wybór rodzaju zagrożenia to jednak zupełnie coś innego niż wybór zupełnie nowej, przełomowej politycznej jakości. Takiego, niestety, nam nie zaoferowano.
Obie prezydenckie debaty, które tak wielu ekscytowały, mnie głównie przygnębiły. Dwóch polityków średniostarszego pokolenia zaserwowało nam kiepskie dania, stare urazy, stare dylematy, stare argumenty plus zupełnie nowe tanie grepsy. Wszystko to solidnie oblane sosem populizmu. Cięcia wydatków? Jakie tam cięcia. Reforma KRUS? A po co? Co zrobić, by młodzi Polacy nie w yjeżdżali z kraju? Trzeba dbać o wzrost gospodarczy. Ten poziom rozważań i ta głębia refleksji godne były politycznych pogawędek na imieninach u cioci (szczególnie niegłosującej cioci), a nie dwóch ludzi ubiegających się o najwyższy urząd w państwie. W obu debatach mówiono o Afganistanie. W obu padło bałamutne zdanie, że przecież Obama chce wycofać wojska z Afganistanu w 2013 r., to po co mamy tam być dłużej? Skąd ta data, skoro w amerykańskim Senacie akurat przesłuchiwano generała Davida Petreausa i żadna taka data nie padła? No tak, ale by to wiedzieć, trzeba chociaż przeczytać jakąś zagraniczną gazetę, a tu obaj panowie K. są najwyraźniej na poziomie zaprezentowanym przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie rozmowy z premierem Cameronem – I don’t understand.
Gdybyż niezrozumienie ograniczało się tylko do języków obcych. Niestety, wszystko w tej kampanii wskazywało na to, że skala nierozumienia była niepomiernie większa. Mieliśmy bowiem powrót do przeszłości. Co zrobił który rząd, kto lepiej zasłużył sięPolsce, kto przeżył więcej w stanie wojennym, jak było w obozie internowanych. Nie dziwota, że bardzo wielu młodych ludzi wolało głosować na rozdawane wyborcom jabłka i taneczne wygibasy z panienkami. Nie dziwota, choć ów nadwiślański obamizm w rytmie disco polo był równie przygnębiający co zaprezentowany przez dwóch głównych kandydatów emerytalny polonez w rytmie wieczorku zapoznawczego w Ciechocinku. Taki to wybór dostaliśmy my, obywatele, na początku trzeciej dekady naszej młodej demokracji.
Od 20 lat w absolutnie dosłownym sensie miliony Polaków ścigają się z Europą i ze światem, próbując przy okazji dogonić własne marzenia. A gdzieś w tle odbywają się – w ramach czteropartyjnego politycznego kartelu – zawody starszych panów ze starymi nawykami i młodszego pana ze starą mentalnością. Jak się więc cała ta kampania miała do stojących przed nami szans i wyzwań? Precyzyjna odpowiedź: nijak.
Ale jako się rzekło, nie była to kampania pozbawiona znaczenia. Zaczęła się od smoleńskiej tragedii i wezwań do budowania nowej wspólnoty. Skończyła się podkreślaniem starych podziałów. A na deser, jak zwykle, ta sama mapa podzielonej Polski. Owa mapa jest trochę jak amerykańska mapa pokazująca podział kraju na stany republikańskie i demokratyczne. Może w tej naszej nie ma więc nic złego? Nie ma o tyle, o ile podziały i różnice są naturalne. Jest, jeśli spojrzeć na rów mariański oddzielający dwa wyobrażenia i dwa marzenia o Polsce, dwa zupełnie inne typy obywatelskiej emocjonalności, dwie odmienne i gryzące się z sobą typy społecznej wrażliwości. I do tego wszystkiego ekspresja owych różnic bardzo często zdecydowanie wykraczająca poza granice tego, co przyjęte jest jako fundament funkcjonowania realnej, a nie tylko deklarowanej wspólnoty.
Kto i kiedy podejmie próbę sklejenia dwóch Polsk, tej A i tej B, a także tej, która ma wszystko w D? Sklejenia nie tylko gospodarczego, ale i ekonomicznego. Kiedy wygrywanie tego podziału przestanie być wyborczo opłacalne?
Nie posunęła nas do przodu ta kampania. Nic sensownego nie dała ani Polakom, ani Polsce. Przykro to mówić, ale w ogromnej mierze straciliśmy tak ważny w każdej demokracji czas. Chciałoby się powiedzieć, że nie mamy już czasu, by dalej tracić czas. Tylko po co to mówić, skoro ma się bolesną świadomość, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będziemy go tracili dalej?
Więcej możesz przeczytać w 28/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.