Festiwale są jak ludzie. Jedne tyją, inne chudną. Open’er w Gdyni utył w gwiazdy, a Festiwal Dobrego Humoru, który zawsze zaczynał wakacje w Gdańsku, schudł do rozmiarów modelki od Lagerfelda. Z czterech dni zrobił się jeden.
Humor kryzysowo zmizerniał, ale do śmiechu powodów nie brakuje, co próbował udowodnić Okrągły Stół Satyryków, który pod moim przewodnictwem zebrał się w sali Ratusza. W prześmiewczym gronie kilkunastu osób, które same siebie nazywają satyrykami (nasi psychologowie mają czasem wątpliwości), z niemałym trudem podsumowaliśmy otaczającą nas rzeczywistość, przyznając szydercze tytuły. Z plamą roku nie było problemów. Wszyscy uznali, że największą plamą jest plama ropy w Zatoce Meksykańskiej. Maciek Kraszewski zaproponował nawet zmianę nazwy Zatoki Meksykańskiej na Zatokę Turbo Diesel. Za taką rewolucją w nazewnictwie przemawia to, że podobno pojawiły się już samochody jeżdżące na wodę z tej okolicy. Sama kategoria plama roku to pozostałość po aktywności Marcina Dańca, który kilka lat temu zaprotestował przeciwko nazwie paw roku. Plama wydaje się bardziej elegancka od pawia, tym bardziej że ta u wybrzeży Ameryki może elegancko zatopić eleganckiego prezydenta Obamę.
W kategorii cios roku wygrał „cios armii amerykańskiej w polski system obronny, czyli nieuzbrojone patrioty w Mrągowie". W Polsce przyjęła się tradycja robienia szumu wokół czegoś, co i tak nie wypali. Ile było zamieszania wokół tarczy, straszenia konfliktem międzynarodowym i pisku lewicy, tymczasem dostaliśmy baterie rakiet, których główna siła leży w tym, że mogą dać trochę cienia w czas upałów mieszkańcom Mrągowa. Za paranoję roku uznano „wysadzanie wałów (niestety powodziowych)”. Wszyscy byli zgodni, że nadszedł czas, gdy kilku wałów powinno się już wysadzić, i to niekoniecznie za pomocą dynamitu. Kartka wyborcza wystarczy. Ale jak to zwykle u nas, oberwali nie ci, co powinni.
Spore zamieszanie zrobiło się wokół wyborów zwierzęcia roku. Duże szanse miała „Jadwiga Staniszkis jako lwica PiS", ale ostatecznie w głosowaniu pokonał ją „Napieralski jako czerwono-czarny koń wyborów”. Jako że jesteśmy krajem cierpiącym nieustannie, do kategorii ofiara roku kandydatów było więcej niż chętnych na akcje PZU przed powodzią. W tej zaszczytnej rywalizacji najlepszą ofiarą okazał się „autodealer Jack Kurski, który okazyjnie sprzedał BMW przez komornika”. Nieźle obsadzona była kategoria happening roku. Tu królowały wpadki Bronisława Komorowskiego. Ciekawym happeningiem była odważna próba wystąpienia z NATO na czas konferencji prasowej. Po burzliwej wymianie zdań i adresów happeningiem roku ogłoszono „kampanię prezydencką bez programów i z nikłym udziałem kandydatów”.
Miałem nosa w kategorii martyrologia roku. Zgłoszona przeze mnie propozycja została przegłosowana przez aklamację. W tej kategorii ujęły wszystkich „tortury księgowego PSL, który wydał miliony na 1,44 proc. poparcia dla Pawlaka". W biznesie to się nazywa klapa. Ale Waldek – to nasze najdroższe dziecko straży pożarnej – nie wydaje ze swojego. I pomyśleć, tyle szmalu za przyjemność kandydowania tego cyborga. Czas już chyba temu panu wręczyć bilet na karuzelę.
Sympatycznie zrobiło się wokół wyborów owocu roku. Tu bezapelacyjnie wygrały „nowe blond bliźniaczki jako owoc sukcesu lewicy". Kilku uczestników zebrania było jednak za tym, że blond bliźniaczki to murowane kandydatki do tytułu zboczenie roku. Problem rozstrzygnięto, naciągając interpretację na długopis, a stringi na głowę. Burza oklasków (najgłośniej klaskał Julian Bohdanowicz) towarzyszyła wyborom konstrukcji roku. Niczym zagubiona kuleczka gazu w wodzie mineralnej pojawiła się tu „zabłąkana Platforma na pontonie w okolicy Sandomierza”, co ochoczo przegłosowano, nie dając szans pozostałym zgłoszeniom, takim jak dąb Bartek czy zupa Komorowskiego.
Po głębokim spojrzeniu sobie w oczy zebrani satyrycy chyłkiem rozpełzli się do domów, sącząc jad i zostawiając mokre ślady na chodniku. Zbliżała się godzina siedemnasta. Świtało (niektórym w głowach).
W kategorii cios roku wygrał „cios armii amerykańskiej w polski system obronny, czyli nieuzbrojone patrioty w Mrągowie". W Polsce przyjęła się tradycja robienia szumu wokół czegoś, co i tak nie wypali. Ile było zamieszania wokół tarczy, straszenia konfliktem międzynarodowym i pisku lewicy, tymczasem dostaliśmy baterie rakiet, których główna siła leży w tym, że mogą dać trochę cienia w czas upałów mieszkańcom Mrągowa. Za paranoję roku uznano „wysadzanie wałów (niestety powodziowych)”. Wszyscy byli zgodni, że nadszedł czas, gdy kilku wałów powinno się już wysadzić, i to niekoniecznie za pomocą dynamitu. Kartka wyborcza wystarczy. Ale jak to zwykle u nas, oberwali nie ci, co powinni.
Spore zamieszanie zrobiło się wokół wyborów zwierzęcia roku. Duże szanse miała „Jadwiga Staniszkis jako lwica PiS", ale ostatecznie w głosowaniu pokonał ją „Napieralski jako czerwono-czarny koń wyborów”. Jako że jesteśmy krajem cierpiącym nieustannie, do kategorii ofiara roku kandydatów było więcej niż chętnych na akcje PZU przed powodzią. W tej zaszczytnej rywalizacji najlepszą ofiarą okazał się „autodealer Jack Kurski, który okazyjnie sprzedał BMW przez komornika”. Nieźle obsadzona była kategoria happening roku. Tu królowały wpadki Bronisława Komorowskiego. Ciekawym happeningiem była odważna próba wystąpienia z NATO na czas konferencji prasowej. Po burzliwej wymianie zdań i adresów happeningiem roku ogłoszono „kampanię prezydencką bez programów i z nikłym udziałem kandydatów”.
Miałem nosa w kategorii martyrologia roku. Zgłoszona przeze mnie propozycja została przegłosowana przez aklamację. W tej kategorii ujęły wszystkich „tortury księgowego PSL, który wydał miliony na 1,44 proc. poparcia dla Pawlaka". W biznesie to się nazywa klapa. Ale Waldek – to nasze najdroższe dziecko straży pożarnej – nie wydaje ze swojego. I pomyśleć, tyle szmalu za przyjemność kandydowania tego cyborga. Czas już chyba temu panu wręczyć bilet na karuzelę.
Sympatycznie zrobiło się wokół wyborów owocu roku. Tu bezapelacyjnie wygrały „nowe blond bliźniaczki jako owoc sukcesu lewicy". Kilku uczestników zebrania było jednak za tym, że blond bliźniaczki to murowane kandydatki do tytułu zboczenie roku. Problem rozstrzygnięto, naciągając interpretację na długopis, a stringi na głowę. Burza oklasków (najgłośniej klaskał Julian Bohdanowicz) towarzyszyła wyborom konstrukcji roku. Niczym zagubiona kuleczka gazu w wodzie mineralnej pojawiła się tu „zabłąkana Platforma na pontonie w okolicy Sandomierza”, co ochoczo przegłosowano, nie dając szans pozostałym zgłoszeniom, takim jak dąb Bartek czy zupa Komorowskiego.
Po głębokim spojrzeniu sobie w oczy zebrani satyrycy chyłkiem rozpełzli się do domów, sącząc jad i zostawiając mokre ślady na chodniku. Zbliżała się godzina siedemnasta. Świtało (niektórym w głowach).
Więcej możesz przeczytać w 28/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.