W towarzystwie wiemy, kto jest porządny, a kto kombinuje. Podobnie było z kandydatami na prezydenta
Absurdalne były nadzieje tych, którzy oczekiwali od kandydatów na prezydenta racji o charakterze merytorycznym albo mieli nadzieję, że sami podejmą decyzję merytorycznie uzasadnioną. Nie jest to przypadek tylko tych wyborów w Polsce, ale większości kampanii wyborczych w świecie zachodnim. A oto uzasadnienie. Najpierw – nieco dla zabawy – odwróćmy sens haseł wyborczych, czyli byłoby tak: „Polska jest nieważna", „Zgoda rujnuje" czy „No, we cannot”. Widać, jak skrajnie banalna jest ich treść.
Przypomnijmy tematy głównych sporów w kampanii: idiotyczny zarzut, że prezydent i premier z jednej partii to monopol władzy, równie komiczny, że pod wpływem tragedii wilk staje się barankiem, argument, że się działało w opozycji i co z tego, czy też niezrozumienie, czym jest liberalizm. A przede wszystkim najbardziej irytujące i obrażające inteligencję wyborców deklaracje wspólnoty, końca wojny, słowem – wszechogarniającej miłości.
W bezpośrednich starciach, czyli rzekomych debatach – to nie były debaty, lecz deklaracje polegające na unikaniu jakiejkolwiek wyraźnej tezy – udało się znaleźć wątki merytorycznie różnicujące, a najważniejszym z nich okazała się chęć pogadania bezpośrednio z przywódcami Rosji o polskiej mniejszości na Białorusi. Wszyscy rozumiemy, że taka deklaracja jest politycznie niepoprawna, chociaż dyplomaci wiedzą, że po cichu należałoby to robić. Ale – z całym szacunkiem dla polskiej mniejszości – jest to sprawa trzeciorzędna.
Prezydent w Polsce ma niewiele do powiedzenia, ale mimo wszystko coś ma. Jednak nasi kandydaci celowali w przypominaniu przeszłości oraz w obiecywaniu, że pod ich rządami Polska będzie silna i spokojna. Dręczyła ich i paraliżowała troska o to, by nie uczynić solidnej gafy, więc starali się nic nie powiedzieć. Nie jest to polską specjalnością. Kiedy wygrywał Nicolas Sarkozy, głosowali na niego nawet tacy moi przyjaciele, którzy zawsze wspierali socjalistów, wyłącznie dlatego, że miał dużo energii, ale – jak się okazało – tylko na trochę i przez moment. Sarkozy był jak piłkarz, co pędem doleci, ale jedynie do połowy boiska, a potem niecelnie poda. Jednak mnóstwo ludzi dało się nabrać. Zaczynam mieć lekkie obawy, że z Barackiem Obamą jest podobnie.
W kampanii wymieniano wiele cyfr, tylko jeden kandydat zapomniał, że jest kryzys, a drugi, że w 2008 r. realizowano budżet partii opozycyjnej, bo nie było innej możliwości. Nie, nie, to nie były kłamstwa, lecz właśnie takie wybory, na jakie jest miejsce we współczesnej demokracji. I tylko zdumienie budzi zdumienie komentatorów, którzy chórem wołali, że polemiki i argumenty kandydatów nie mają merytorycznego charakteru. A czego by chcieli? Seminarium doktoranckiego? Gdzie? Między starszymi chłopcami na podwórku?
Otóż w gronie kolegów na podwórku i w towarzystwie znajomych przy kolacji wiemy, że jeden jest porządny i spokojny, chociaż powolny, a drugi kombinuje nie wiadomo co, a więc napić się z nim można, ale lepiej tajemnic życiowych nie zdradzać. I dokładnie taka sama wiedza na temat kandydatów całkowicie nam wystarczyła do dokonania wyboru.
Świadczy to o ludzkiej naturze, a zwłaszcza o naturze polityka, że mianowicie im zgrabniej mówi, ale możliwie mało konkretnie, tym lepiej, czyli że najsilniejszą kombinacją uczuć, jakie powodują politykami, jest połączenie ambicji ze strachem przed wyrazistością, przed silną opinią. Świadczy też o mediach elektronicznych, które podsycały te niskie uczucia i ani przez moment – przykładem fatalne pytania prowadzących debaty, w trakcie drugiej wręcz skandaliczne – nie próbowały zmusić polityków do wyrażenia silnej opinii. Prywatyzacja została uznana przez jednego z kandydatów za postrach, tylko adopcja dzieci przez pary homoseksualne budziła w nich jednoznaczne i identyczne poglądy.
A wnioski? Poradzić się nic na to nie da, gdyż wybór polityczny jest i będzie powodowany mieszaniną uczuć estetycznych i potrzeby świętego spokoju. Chodzi wszystkim o to, żeby wybory się odbyły, żeby nie wygrał ten, który ich zdaniem budzi strach, i żeby pójść do domu, a w telewizji obejrzeć kolejny odcinek serialu. To nie przejaw głupoty wyborców czy obywateli. To konstrukcja, która opiera się na przeświadczeniu, że rządzenie w liberalnej demokracji nie ma większego znaczenia, o ile nasza wieś spokojna. Zaś spór merytoryczny mógłby doprowadzić do rzeczywistych różnic nie osób (bo te różnice są rzeczywiste), lecz poglądów, co mogłoby zakłócić sen i politykom, i nam.
Przypomnijmy tematy głównych sporów w kampanii: idiotyczny zarzut, że prezydent i premier z jednej partii to monopol władzy, równie komiczny, że pod wpływem tragedii wilk staje się barankiem, argument, że się działało w opozycji i co z tego, czy też niezrozumienie, czym jest liberalizm. A przede wszystkim najbardziej irytujące i obrażające inteligencję wyborców deklaracje wspólnoty, końca wojny, słowem – wszechogarniającej miłości.
W bezpośrednich starciach, czyli rzekomych debatach – to nie były debaty, lecz deklaracje polegające na unikaniu jakiejkolwiek wyraźnej tezy – udało się znaleźć wątki merytorycznie różnicujące, a najważniejszym z nich okazała się chęć pogadania bezpośrednio z przywódcami Rosji o polskiej mniejszości na Białorusi. Wszyscy rozumiemy, że taka deklaracja jest politycznie niepoprawna, chociaż dyplomaci wiedzą, że po cichu należałoby to robić. Ale – z całym szacunkiem dla polskiej mniejszości – jest to sprawa trzeciorzędna.
Prezydent w Polsce ma niewiele do powiedzenia, ale mimo wszystko coś ma. Jednak nasi kandydaci celowali w przypominaniu przeszłości oraz w obiecywaniu, że pod ich rządami Polska będzie silna i spokojna. Dręczyła ich i paraliżowała troska o to, by nie uczynić solidnej gafy, więc starali się nic nie powiedzieć. Nie jest to polską specjalnością. Kiedy wygrywał Nicolas Sarkozy, głosowali na niego nawet tacy moi przyjaciele, którzy zawsze wspierali socjalistów, wyłącznie dlatego, że miał dużo energii, ale – jak się okazało – tylko na trochę i przez moment. Sarkozy był jak piłkarz, co pędem doleci, ale jedynie do połowy boiska, a potem niecelnie poda. Jednak mnóstwo ludzi dało się nabrać. Zaczynam mieć lekkie obawy, że z Barackiem Obamą jest podobnie.
W kampanii wymieniano wiele cyfr, tylko jeden kandydat zapomniał, że jest kryzys, a drugi, że w 2008 r. realizowano budżet partii opozycyjnej, bo nie było innej możliwości. Nie, nie, to nie były kłamstwa, lecz właśnie takie wybory, na jakie jest miejsce we współczesnej demokracji. I tylko zdumienie budzi zdumienie komentatorów, którzy chórem wołali, że polemiki i argumenty kandydatów nie mają merytorycznego charakteru. A czego by chcieli? Seminarium doktoranckiego? Gdzie? Między starszymi chłopcami na podwórku?
Otóż w gronie kolegów na podwórku i w towarzystwie znajomych przy kolacji wiemy, że jeden jest porządny i spokojny, chociaż powolny, a drugi kombinuje nie wiadomo co, a więc napić się z nim można, ale lepiej tajemnic życiowych nie zdradzać. I dokładnie taka sama wiedza na temat kandydatów całkowicie nam wystarczyła do dokonania wyboru.
Świadczy to o ludzkiej naturze, a zwłaszcza o naturze polityka, że mianowicie im zgrabniej mówi, ale możliwie mało konkretnie, tym lepiej, czyli że najsilniejszą kombinacją uczuć, jakie powodują politykami, jest połączenie ambicji ze strachem przed wyrazistością, przed silną opinią. Świadczy też o mediach elektronicznych, które podsycały te niskie uczucia i ani przez moment – przykładem fatalne pytania prowadzących debaty, w trakcie drugiej wręcz skandaliczne – nie próbowały zmusić polityków do wyrażenia silnej opinii. Prywatyzacja została uznana przez jednego z kandydatów za postrach, tylko adopcja dzieci przez pary homoseksualne budziła w nich jednoznaczne i identyczne poglądy.
A wnioski? Poradzić się nic na to nie da, gdyż wybór polityczny jest i będzie powodowany mieszaniną uczuć estetycznych i potrzeby świętego spokoju. Chodzi wszystkim o to, żeby wybory się odbyły, żeby nie wygrał ten, który ich zdaniem budzi strach, i żeby pójść do domu, a w telewizji obejrzeć kolejny odcinek serialu. To nie przejaw głupoty wyborców czy obywateli. To konstrukcja, która opiera się na przeświadczeniu, że rządzenie w liberalnej demokracji nie ma większego znaczenia, o ile nasza wieś spokojna. Zaś spór merytoryczny mógłby doprowadzić do rzeczywistych różnic nie osób (bo te różnice są rzeczywiste), lecz poglądów, co mogłoby zakłócić sen i politykom, i nam.
Więcej możesz przeczytać w 28/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.