W debacie ważni są również dziennikarze. Ta ostatnia (środowa) debata pokazała, że lepiej dziennikarzy unikać, choć trudno to zrobić w mediach.
Umarł król, niech żyje król! Jedne wybory się skończyły, zaczynają się następne. A w wyborach, jak to w wyborach, króluje debata. Bo demokracja jest ustrojem, w którym się gada. Sposób gadania, jego kontekst, inspiracje, forma, wygadane obietnice są niekiedy ważniejsze niż konkretne działania i ich skutki. Bo co byśmy zrobili z tym całym dobrobytem, z tymi autostradami jak pajęcza sieć, z tymi muzeami w każdej wsi, z fantastycznym zdrowiem wszystkich Polaków i wszechstronną darmową edukacją, które nam zostały obiecane! Byłoby gorzej niż teraz. A tak, to wszyscy sobie pogadali i jest dobrze. Gadajmy więc.
Już starożytni Grecy byli zadowoleni, że udało im się wymyślić ustrój, w którym mowa zastąpiła przemoc. Płacili duże pieniądze sofistom i retorom, by nauczyć się mówić, bo wiedzieli, że umiejętność ta ma większą polityczną wartość niż wiedza, kompetencje, dobrobyt czy oręż. Teraz jednak debacie potrzeba czego więcej.
Ostatnie debaty prezydenckie wykazały, że mowa mową, ale jakże ważne są dekoracje. Myślę nie tylko o wiotkich młodzieńcach i dziewczętach w tle gadających kandydatów (bardziej wiotcy byli u Kaczyńskiego), ale raczej o bezpośrednich artystycznych inicjatywach obu sztabów. To, że Palikot może krzyczeć, grać na gitarze, a nawet przebrać się za Tatarzyna, wiemy wszyscy, ale tego, że posłanka Kempa zaśpiewa lub pobożny sztab Kaczyńskiego przebierze się za hippisów, mało kto się spodziewał! Jak rozumiem, „dzieci kwiaty" w łonie PiS są nie tylko świadectwem wielkich przemian Jarosława Kaczyńskiego, które zapewne obserwować będziemy nadal, ale również jakiegoś radosnego zwrotu w całym obozie politycznym ojca Rydzyka. Być może nawet wygrana PiS w najbliższych wyborach samorządowych oznaczać będzie rewolucję seksualną, na którą pruderyjna Polska czeka od setek lat i nie spodziewa się, że przyjdzie ona z prawej strony.
Oprócz decorum w debacie ważne są wrzutki, czyli atrakcje merytoryczne i pozamerytoryczne mające pobudzić przeciwnika, zelektryzować opinię publiczną i przynieść zasługę temu, kto wrzutkę wymyślił i nad wrzutką popracował. W poprzednich wyborach prezydenckich taką znaną wrzutką był „dziadek z Wehrmachtu". W tych wyborach niezłą wrzutką był stary tekst z „European Voice", który omawia wypowiedź Kaczyńskiego dotyczącą restrukturyzacji europejskiego budżetu i konieczności odejścia od dotacji rolnych. Ta skądinąd rozsądna uwaga, wrzucona na polski grunt wyborczy po latach, wywołała prawie skandal i ogromnie ożywiła pierwszą debatę, dzięki czemu Komorowski mógł wykazać, jakim to farbowanym lisem jest Kaczyński, a Kaczyński – pochwalić się zainteresowaniem polityką europejską. Może nie tak, jak chciał, ale zawsze. Wrzutki pokazują, jak bardzo można przyciągnąć zainteresowanie opinii, rozszerzyć horyzont kandydata i samej debaty.
Niestety, w wyższej rangą debacie ważni są również dziennikarze. Ta ostatnia (środowa) pokazała, że lepiej dziennikarzy unikać, choć trudno to zrobić w mediach. Pytania do kandydatów w czasie ostatniej debaty były nudne jak flaki z olejem i tylko redaktor Lichocka z telewizji publicznej wzniosła się na poziom pewnej oryginalności, zadając takie pytania, które pozwoliły jednemu z kandydatów prawdziwe rozkwitnąć. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że pytania pani redaktor były opracowane przez tego, do kogo należy telewizja publiczna. Bo tak to już u nas jest, że telewizje prywatne nie wiadomo do kogo należą, a publiczna jak najbardziej właściciela ma.
Debata – o czym warto wiedzieć przed wyborami samorządowymi – służy jednak przede wszystkim wyartykułowaniu własnych poglądów. Często nie wiemy, co myślimy, i zaczynamy to sobie uzmysławiać, gdy ktoś się tego od nas domaga. Nie jest to zawsze fortunne dla pytanego, zwłaszcza wtedy, gdy nie myśli lub nie ma żadnych poglądów, ale taki wysiłek sprzyja zarówno samopoznaniu, jak i demokracji. Warto więc go podjąć.
Ostatnią korzyścią z debaty jest wiedza o tym, co kandydat wie i co zamierza naprawdę zrobić. Jest to ta z funkcji debaty, która nigdy nie jest zrealizowana. Każdy i każda z pytających kandydata czy kandydatkę ma wolę poznania jego/jej wiedzy, poglądów, zamiarów i kompetencji. I to się nigdy nie udaje.
Bo z debatą jest jak z demokracją czy – użyjmy znanego porównania Bronisława Geremka – jak z rowerem: trzeba ciągle pedałować, by jechał. Trzeba gadać, by wiedzieć, co się gada i czemu ta mowa służy. Może niczemu. Ale na razie nie wymyślono w polityce nic lepszego. I wiadomo tylko, że mowa lepsza jest niż oręż i przemoc.
Już starożytni Grecy byli zadowoleni, że udało im się wymyślić ustrój, w którym mowa zastąpiła przemoc. Płacili duże pieniądze sofistom i retorom, by nauczyć się mówić, bo wiedzieli, że umiejętność ta ma większą polityczną wartość niż wiedza, kompetencje, dobrobyt czy oręż. Teraz jednak debacie potrzeba czego więcej.
Ostatnie debaty prezydenckie wykazały, że mowa mową, ale jakże ważne są dekoracje. Myślę nie tylko o wiotkich młodzieńcach i dziewczętach w tle gadających kandydatów (bardziej wiotcy byli u Kaczyńskiego), ale raczej o bezpośrednich artystycznych inicjatywach obu sztabów. To, że Palikot może krzyczeć, grać na gitarze, a nawet przebrać się za Tatarzyna, wiemy wszyscy, ale tego, że posłanka Kempa zaśpiewa lub pobożny sztab Kaczyńskiego przebierze się za hippisów, mało kto się spodziewał! Jak rozumiem, „dzieci kwiaty" w łonie PiS są nie tylko świadectwem wielkich przemian Jarosława Kaczyńskiego, które zapewne obserwować będziemy nadal, ale również jakiegoś radosnego zwrotu w całym obozie politycznym ojca Rydzyka. Być może nawet wygrana PiS w najbliższych wyborach samorządowych oznaczać będzie rewolucję seksualną, na którą pruderyjna Polska czeka od setek lat i nie spodziewa się, że przyjdzie ona z prawej strony.
Oprócz decorum w debacie ważne są wrzutki, czyli atrakcje merytoryczne i pozamerytoryczne mające pobudzić przeciwnika, zelektryzować opinię publiczną i przynieść zasługę temu, kto wrzutkę wymyślił i nad wrzutką popracował. W poprzednich wyborach prezydenckich taką znaną wrzutką był „dziadek z Wehrmachtu". W tych wyborach niezłą wrzutką był stary tekst z „European Voice", który omawia wypowiedź Kaczyńskiego dotyczącą restrukturyzacji europejskiego budżetu i konieczności odejścia od dotacji rolnych. Ta skądinąd rozsądna uwaga, wrzucona na polski grunt wyborczy po latach, wywołała prawie skandal i ogromnie ożywiła pierwszą debatę, dzięki czemu Komorowski mógł wykazać, jakim to farbowanym lisem jest Kaczyński, a Kaczyński – pochwalić się zainteresowaniem polityką europejską. Może nie tak, jak chciał, ale zawsze. Wrzutki pokazują, jak bardzo można przyciągnąć zainteresowanie opinii, rozszerzyć horyzont kandydata i samej debaty.
Niestety, w wyższej rangą debacie ważni są również dziennikarze. Ta ostatnia (środowa) pokazała, że lepiej dziennikarzy unikać, choć trudno to zrobić w mediach. Pytania do kandydatów w czasie ostatniej debaty były nudne jak flaki z olejem i tylko redaktor Lichocka z telewizji publicznej wzniosła się na poziom pewnej oryginalności, zadając takie pytania, które pozwoliły jednemu z kandydatów prawdziwe rozkwitnąć. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że pytania pani redaktor były opracowane przez tego, do kogo należy telewizja publiczna. Bo tak to już u nas jest, że telewizje prywatne nie wiadomo do kogo należą, a publiczna jak najbardziej właściciela ma.
Debata – o czym warto wiedzieć przed wyborami samorządowymi – służy jednak przede wszystkim wyartykułowaniu własnych poglądów. Często nie wiemy, co myślimy, i zaczynamy to sobie uzmysławiać, gdy ktoś się tego od nas domaga. Nie jest to zawsze fortunne dla pytanego, zwłaszcza wtedy, gdy nie myśli lub nie ma żadnych poglądów, ale taki wysiłek sprzyja zarówno samopoznaniu, jak i demokracji. Warto więc go podjąć.
Ostatnią korzyścią z debaty jest wiedza o tym, co kandydat wie i co zamierza naprawdę zrobić. Jest to ta z funkcji debaty, która nigdy nie jest zrealizowana. Każdy i każda z pytających kandydata czy kandydatkę ma wolę poznania jego/jej wiedzy, poglądów, zamiarów i kompetencji. I to się nigdy nie udaje.
Bo z debatą jest jak z demokracją czy – użyjmy znanego porównania Bronisława Geremka – jak z rowerem: trzeba ciągle pedałować, by jechał. Trzeba gadać, by wiedzieć, co się gada i czemu ta mowa służy. Może niczemu. Ale na razie nie wymyślono w polityce nic lepszego. I wiadomo tylko, że mowa lepsza jest niż oręż i przemoc.
Więcej możesz przeczytać w 28/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.