Barack Obama w swoim przemówieniu także palnął sporo obietnic, które nie tylko były grubo na wyrost, ale często nie należały do domeny rządu. Reformę służby zdrowia częściowo zrealizował, ale jest to jedyna zrealizowana obietnica. Inne brzmiały: zasadniczo podnieść poziom amerykańskiego szkolnictwa (jest w większości fatalne), uczynić USA znowu przywódcą w dziedzinie rozwoju nauki (za co?), doprowadzić do zaniku bezrobocia, przywrócić Amerykanom dumę z tego, że są Amerykanami, wreszcie stopniowo zaprowadzić powszechny pokój. Dlaczego nawet uczciwi – jak sądzimy – przywódcy składają obietnice, co do których, jeżeli nie są głupi (a kombinacja uczciwego i głupiego jest możliwa), muszą wiedzieć, że się ich zapewne zrealizować nie da lub zrealizuje się je co najmniej nie w pełni? Odpowiedzi mamy bez liku, a na poziomie samorządowym wiele wręcz humorystycznych.
Przede wszystkim dlatego, że są przekonani, iż można rzeczywistość zaplanować i przewidzieć, że można pójść w dobrym kierunku, jeżeli tylko się wie, jak to uczynić. Nie uwzględniają zatem zasadniczego elementu naszego świata, jakim jest nieprzewidywalność i nieracjonalność. Wiemy, że upałów, katastrof, powodzi i ciężkich zim do końca przewidzieć się nie da, ale człowiek pokorny zdaje sobie sprawę, że zawsze mu będzie szło jak po grudzie, polityk myśli zaś, że jak po maśle.
Ponadto politycy żywią przesadne zaufanie do mocy sprawczej swojej i swojego rządu, o czym premier Tusk już się wielokrotnie i boleśnie przekonał. Ostatnio sprawa PKP i autostrad pokazuje, jak bardzo to zaufanie jest bezpodstawne. Naturalnie, wchodzi tu w grę swoisty mechanizm socjologiczny, czyli politycy opowiadają nam bajki, bo lubimy bajek słuchać. Amerykanie chcieliby być dumni i nikt nie zaprzeczy, że dobrze byłoby mieć solidne i szczęśliwe rodziny. Kiedy jednak dochodzi do pytania, jak to spowodować, zaczynają się schody. Dlatego ocena polityka nie może polegać na ocenie obiecanek, lecz sposobów, jakie proponuje, by je zrealizować. W przemówieniach inauguracyjnych Obamy, Camerona czy Tuska o tym nie było ani słowa. Jakie jest tu wyjście? Chciałbym przeczytać dokładne plany poszczególnych ministrów: co chcą zrobić przez cztery lata i skąd wezmą na to środki i sposoby. Bez takiej informacji trudno mieć pretensje nawet do ministra Grabarczyka.
Powstaje tu jednak poważniejszy problem dla całego systemu demokratycznego, mianowicie kontrola nad politykami i ich obiecankami. Otóż kontrola wyborcza przeprowadzana co cztery lata jest z wielu oczywistych względów ułomna i zbyt rzadka. Inną jednak nie dysponujemy. Polityk może narobić wiele głupstw (George W. Bush), a i tak zostanie ponownie wybrany. Podobnie, a nawet bardziej, jest z partiami politycznymi, bo najczęściej nie mamy z czego wybierać, więc nasze emocje kierują się ku miłym i sensownym, a nie ku skutecznym, skoro wszyscy są w zasadniczym sensie nieskuteczni. Oczywiście w różnej mierze. Być może zatem wynika z tego, że jesteśmy skazani może nie na polityczne kłamstwo, ale na polityczne bajanie, które potem przekłada się na walkę w ramach rządzącego obozu i walkę z opozycją.
Bezradność obywateli wobec obiecanek cacanek jest zatem niemal całkowita. Dlatego jedynym sposobem na utrzymanie rządów i obiecujących przywódców w pewnych ryzach jest istnienie i siła instytucji im niepodlegających, jak bank centralny czy Trybunał Konstytucyjny. Być może trzeba mnożyć liczbę i władzę takich instytucji.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.