W świecie arabskim względnie spokojne, demokratyczne rewolucje zdarzyły się w dwóch krajach, w których miały najwięcej szans – w Tunezji i Egipcie. W innych miejscach trzeba się liczyć z groźbą wojen domowych – pisze publicysta „The New York Times”.
Pewnego dnia, gdy w Kairze obserwowałem egipskie powstanie, postanowiłem zmienić hotel, żeby znaleźć się bliżej centrum wydarzeń. Zadzwoniłem do Marriotta z pytaniem, czy coś mają. Egipcjanka z recepcji, kobieta o młodym głosie, znalazła dla mnie pokój i zapytała, czy mam może firmową zniżkę. – Nie wiem – odparłem – pracuję dla „The New York Times". Po drugiej stronie na chwilę zaległa cisza. Po chwili kobieta odezwała się znowu. – Czy mogę pana o coś zapytać? – Jasne. – Czy z nami będzie wszystko OK? Martwię się.
Zanotowałem sobie w pamięci tę rozmowę, bo recepcjonistka wydawała mi się przez telefon kobietą nowoczesną, z tych, które powinny być na placu Tahrir. Dopiero teraz zaczynamy rozumieć, co takie kobiety może trapić – w Egipcie, ale też w innych miejscach.
Więcej możesz przeczytać w 16/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.