Ale też przyglądając się temu teatrzykowi absurdu, mam mieszane uczucia. Gdyby ktoś mnie zapytał o najbardziej niesamowite doświadczenie w moim życiu, to mimo że nie cierpię na brak kolorowych wydarzeń w mojej biografii, musiałbym przyznać, że na pudle obowiązkowo ma się znaleźć wyjazd latem 1995 r. z kibolami Legii do Göteborga. Kto był, ten wie, o czym piszę, a dla nieobecnych i młodzieży to historia legenda.
Legia walczyła o pierwszy w historii polskiej piłki awans do Ligi Mistrzów. Z Warszawy do Szwecji wybierało się tysiąc kibiców, w tym posiłki zaprzyjaźnionej Pogoni Szczecin, a ja dołączyłem do nich jako reporter „Polityki". Te 72 godziny to był festiwal radosnego szaleństwa, który domagałby się swojego Kusturicy. Nie będę ściemniał: bawiłem się jak dziecko. Trzy doby bardzo dowcipnych i równie chamskich przyśpiewek, obłędnego chlania. Potem w Göteborgu kibole na rowerach, zapytani, skąd je mają, odkrzykiwali: „A zamieniliśmy się na szaliki, he, he!”. Sarmackie przechwałki, jak to goniliśmy Szwedziorów na ich własnym terenie. I mecz. Najstarsi kibice powtarzali później, że dopingu z Göteborga nie da się z niczym porównać. Przez ponad 90 minut, bez chwili przerwy, z naszego sektora wydobywał się nieustający fanatyczny ryk. Straciliśmy bramkę – nic to: „Jesteśmy z wami, hej, Legio, jesteśmy z wami”. Ani sekundy przerwy. Ktoś krzyknął: „Nic nie widzę!”, a człowiek, który mu zasłaniał, odpowiedział: „To se, k… obejrzysz w domu na wideo, teraz walcz! CWKS!”. Po wyrównującej bramce Pisza już wiedzieliśmy, że nic na świecie nie odbierze awansu i dorośli mężczyźni siedzieli podkuleni i beczeli jak małe dzieci. A w drodze powrotnej fani Legii zdemolowali prom, dając radę nawet zerwać radar. Normalni pasażerowie pozamykali się w kajutach, kiedy kibole, krzycząc „wojna!”, ciskali w siebie radośnie puszkami z lejącym się piwem.
Już wtedy miałem problem, jak ten wyjazd opisać. Byłbym skończonym hipokrytą, gdybym machał paluszkiem i grzmiał, jakie to straszne rzeczy się działy i że należy towarzystwo uspokoić, bo bawiłem się setnie. Z drugiej strony myślałem o moich rodzicach, którzy przeczytają reportaż o czymś, co na pewno wzbudzi ich przerażenie i niechęć, no bo tak patrząc z dystansu, naprawdę nie ma nic urokliwego choćby w tym, że przyjeżdżają Polacy do skandynawskiego miasta i w biały dzień kradną rowery. Albo kiedy niektórzy pasażerowie mojego autobusu zorientowali się, że w Szwecji mieszkają protestanci, więc pokrzykiwali do każdego mijanego samochodu: „Do kościoła, k...y, modlić się!". Wtedy miałem więcej zrozumienia dla kibolskiego poczucia humoru, dzisiaj raczej bliżej mi do pogardzanych przez nich pikników, czyli kibiców przychodzących dla zabawy i miłego spędzania czasu.
Równie mieszane uczucia miałem wiosną 2006 r. Legia zdobyła mistrzostwo – fajnie. Wieczór ostatniej kolejki (przegrali z Wisłą, co już nie miało żadnego znaczenia) był piękny i ciepły. Jeździłem z przyjacielem rowerem po mieście. Na ulicznym święcie Saskiej Kępy Maryla Rodowicz śpiewała „Małgośkę", na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego jak co roku grał Kult. Tłumy roześmianych ludzi wypełniały ulice, jakbyśmy żyli w jakiejś Barcelonie.
I wtedy na Nowym Świecie zobaczyłem pochód świętujących kibiców Legii. Myślę, że coś takiego przeżywali lwowscy mieszczanie, gdy w 1939 wchodziła Armia Czerwona. Widziałem inwazję barbarzyńców w czystej postaci, okupacyjne hordy wchodzące do mego miasta. Potem zdemolowali Stare Miasto.
Wiem, impreza kibiców to nie imieniny u cioci. I dobrze. Jednak czy musi to być rozpierducha w oborze? A może to ja się postarzałem.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.