Wakacje w mieście nie muszą być pozbawione smaku. Coraz więcej mamy restauracji, które swoimi smakami zabierają nas w podróż do miejsc kuszących tajemnicą i obietnicą kulinarnej przygody. Niektóre potrafią przenieść nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie. Moi dziadkowie na początku II wojny światowej utknęli w podwarszawskim Komorowie. Piękna letniskowa miejscowość, roztaczająca wtedy aromaty piwonii, róży, pachnącego groszku i najlepszej gęsiny. Ten przedwojenny Komorów można znaleźć dziś w centrum Warszawy, w restauracji Biała Gęś. Miejsce to, jak nietrudno się domyślić, stoi gęsią – począwszy od delikatnego foie gras w bursztynowym karmelu, przez wielki i chrupiący gęsi udziec, aż po upieczoną w całości gęś, podawaną w żeliwnym garnku, przykrytą kołderką z ubitych na parze białych warzyw. Na deser letniej uczty polecam w tym miejscu kisiel z zatopionych w czerwonym winie czerwonych owoców, podany w towarzystwie kwaśnej śmietanki. Przedwojenne letnisko przypominają też restauracyjne pokoje. Jeden chłodny, w kolorze letniego ogórka, drugi tarasowy, letni, z drzwiami otwartymi na oścież. Jest też dyskretny pokój w kolorze tabaki i ugru, w którym można zapalić cygaro i oddać się błogim wspomnieniom. Choć mam drobne uwagi do gospodyni, której trzeba podpowiadać, bo niedawno rozpoczęła przygodę z domem z obiadami, to muszę przyznać, że przeniesienie w czasie i przestrzeni jest niezwykle udane. Z polskiej wersji letniska polecimy teraz daleko, nie wydając jednak na podróż nawet setnej części ceny biletu lotniczego. Wybierzemy się do Katmandu mieszczącego się nie w Nepalu, ale w Warszawie, przy ulicy Wspólnej. Nigdy nie jadłam tak pysznych dań kuchni nepalskiej. Smaki i zapachy są nie do opisania, to nieprawdopodobne, jak głęboko można się tam zanurzyć w kulturze kulinarnej tego kraju. Miejsce skromne, wręcz żadne, ale jedzenie... obłędne. Miłe, skromne i urocze nepalskie rodzeństwo rozłożyło mnie na łopatki wyczuciem smaku, podając z namaszczeniem kolejne potrawy. Byłam oczarowana shahi naan, pszennym plackiem z domowej roboty serem w środku, przypominającym bułgarską banicę z sirene. Pyszny był kurczak z pieca tandoori, a dużą, pozytywną niespodzianką była rozpływająca się w ustach jagnięcina balti. Mogłabym to jeść bez końca, popijając świeżym sokiem z granatów i wierząc, że przeniosłam się do Nepalu. Gdy robi się gorąco, szukamy ochłody. Na wakacjach idziemy nad wodę, w mieście szukamy cienistego ogrodu. Jednym z moich ulubionych jest szwedzki ogród w Hammarby, na przedmieściach Uppsali. Znajduje się tam dom Karola Linneusza, genialnego przyrodnika, który stworzył podwaliny dzisiejszej botaniki. W Warszawie również możemy wybrać się do Szwecji, znajduje się przy ulicy Odyńca i w hołdzie Linneuszowi nazywa się Zielnik. Znajdziemy w nim letni ogród, do którego można wejść – jak w Szwecji – z kilkorgiem dzieci pod pachą. Gdy pociechy korzystać będą z uroku placu zabaw, my zabierzemy się do łososia, którego sposób przyrządzania również ma wiele wspólnego ze Szwecją. W karcie znajdziemy delikatny tatar z łososia o smaku gravadlaksa, warto spróbować łososia z grilla z musztardą, koprem i jogurtem. Na letnim grillu Zielnika piecze się też delikatną cielęcinę i warzywa, nareszcie nie karkówkę. Do tego lekka herbata z prawdziwą świeżą miętą. Zielony lekki obiad w towarzystwie wszechobecnej zieloności ogrodu. Kucharze co prawda czasami przesadzają z przyprawami, co jest zdecydowanie mało szwedzkie, ale szklanka chłodnego soku ze świeżych jabłek potrafi skutecznie to zrekompensować. Na koniec podróż najdalsza i najdroższa. Jeśli ktoś ma kompleksy i nie ma z tym problemu, powinien wybrać się do warszawskiej wersji Kalifornii, czyli do Flaming & Co przy ulicy Chopina. Doktor Flaming kompleksy uleczy, pod warunkiem że zmieścimy się w jego progi. Osoby noszące rozmiary do 38 się zmieszczą i poczują się tak błogo, jak na wakacjach spędzanych na najcudowniejszej kalifornijskiej plaży. Uwiodła mnie uroda tego miejsca, podobnie jak urzekła mnie uroda jego gości. Bez wyjątku piękni i szczupli. Brzydkim i grubym będzie tam niezwykle ciężko i mogą nie wytrzymać presji. Podobnie źle poczują się osoby o skromnym portfelu lub nieubrane ą la mode. W karcie dania kalifornijskie – nieduże, ale smaczne. Pyszna jagnięcina, świetny krem z bakłażanów z prawdziwymi truflami. Przed wejściem proponuję potrenować ochy i achy, żeby odpowiednio zachwycić się sałatką mecenasa Vogelmana, składającą się z liści szpinaku i Grana Padano. Potrawa odwołująca się tak bezpośrednio do niezwykle wykwintnego smaku po prostu musi nas zachwycić i sprawić, że uwierzymy w potęgę sera.
Więcej możesz przeczytać w 30/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.