Lekarstwem na polskie problemy byłyby silne rządy Donalda Tuska, ale on sam nie widzi chyba prawdziwych zagrożeń, a wyborczy sukces przekonał go o słuszności dotychczasowego kursu.
Felieton ten dedykuję przyszłemu rządowi. Słyszymy często, że Donald Tusk ma wygodną sytuację, bo może wybierać między potencjalnymi koalicjantami. Jest to zaiste wygodne, jeżeli politykę traktować jako grę, ale jeżeli spojrzeć poważniej, to sytuacja Donalda Tuska i PO wcale nie jest taka różowa. Nie jest różowa z kilku powodów, z których przyszła koalicja być może nie zdaje sobie sprawy.
Przede wszystkim już się nie uda rządzić za pomocą małych kroków i ciepłej wody. Kryzys i oburzenie społeczne przyjdą do Polski raczej prędzej niż później, a społeczeństwo w ogóle nie jest przygotowane na niezbędne ograniczenia i oszczędności. To jest niewątpliwe i z tego zapewne przyszli rządzący mgliście zdają sobie sprawę. Jednak tylko mgliście, o czym świadczy brak pośpiechu w podejmowaniu stanowczych działań oraz to, że raczej są spokojni spokojem minionych kilku lat. Lada dzień spokój ten zostanie zakłócony.
Poważniejszy jednak problem pojawia się, kiedy pomyślimy o całej kadencji parlamentu i zapewne rządu. Otóż, przyjmując najbardziej prawdopodobny bieg spraw, to znaczy, że PiS się podzieli i powstanie radykalnie prawicowa i nacjonalistyczna partia oraz że Ruch Palikota nie zrobi większych głupstw, następne wybory będą się odbywały w całkowicie zmienionej sytuacji. Zabraknie – z jednej strony – straszaka w postaci PiS, ale pojawi się dla prawicowych członków PO nowa ewentualność, a – z drugiej strony – dla lewicowych członków PO pokusa przystąpienia do Palikota stanie się całkiem realna. Jednak z żadnej z tych ewentualności nie narodzi się partia, która mogłaby samodzielnie objąć władzę. Nie będzie też nią osłabiona PO. Rozkład sił będzie mniej więcej równy, a koalicje niemożliwe do zawiązania, chyba że przetrwa PSL. Słowem, perspektywa stojąca przed PO to stopniowy, ale niewątpliwy jej zanik. Po zachowaniach niektórych jej członków już tę ewentualność można wyczuć, chociaż oni sami pewnie jeszcze nie zdają sobie z niej sprawy, bo w kategoriach czterech lat nikt ani w tej partii, ani w żadnej innej nie potrafi myśleć.
Dla wyborców nie jest to wcale radosna perspektywa. Przeciwnie – ponura, gdyż ci, którzy obecnie z braku laku lub ze strachu głosowali na PO, jak ja, nie bardzo będą mieli na kogo głosować, tak żeby rządy były stabilne. Na radykalną i w dodatku nacjonalistyczną prawicę (a tendencje nacjonalistyczne nasilają się w całej Europie) w życiu nie zagłosuję, na lepko-glinowatą PO też nie, a Ruch Palikota wprawdzie będzie obiecujący, ale nie zdoła samodzielnie objąć władzy, a o koalicjanta będzie mu trudno. Znajdziemy się, my, obywatele roztropni i skłonni do centrowych rozwiązań, w kropce i naprawdę wtedy możemy mieć ten godny raczej strachu niż podziwu Budapeszt.
Jakie jest na to lekarstwo? Tylko objęcie przez premiera Donalda Tuska władzy silną ręką, ale nie silną w rozumieniu rozprawiania się z wewnątrzpartyjnymi konkurentami i naturalnie nie silną w rozumienia zamordyzmu, lecz silną w rozumieniu dynamicznego, szybkiego i pokazowego rozwiązywania polskich problemów. Obecnie nic tego nie zapowiada i zapewne sam premier musiałby zdać sobie sprawę z zagrożeń, a nie wiem, czy – przekonany po ostatnim zwycięstwie – że kurs jest prawidłowy, zdecyduje się na jego wyrazistą zmianę. Nie wiem także, czy będzie temu sprzyjał powszechny w świecie zachodnim brak silnego przywództwa.
Silne przywództwo można określić innym mianem, można nazwać powrotem państwa. Nie do gospodarki, gdzie państwa jest za dużo, ale już do finansów, gdzie jest go zdecydowanie za mało. Silne państwo to silna, ale ograniczona władza i silne społeczeństwo obywatelskie, które rozwiązuje mnóstwo spraw socjalnych, medycznych, edukacyjnych itd., do których władza nie musi się niepotrzebnie wpychać.
Olbrzymie obszary demokracji można uratować tylko w ten sposób, że się je odda obywatelom, ale do tego potrzebna jest nieznana w polityce inteligencja, odwaga i zrozumienie tego, że stowarzyszenia i ruchy społeczne stanowią lepsze rozwiązanie niż fatalnie konstruowane (od strony prawnej) przepisy odgórne. Obecnie tak się nie postępuje nawet w tych przypadkach, w których teoretycznie autonomia jest zapisana w konstytucji.
Państwo silne, ale przejrzyste dla obywatela, a nie pozornie dla niego sympatyczne, lecz rozkładające istotne sprawy na wiele lat i nieumiejące nic dokończyć. Państwo wreszcie ufające obywatelom, a wobec tego ufające samej władzy. Władza, która nie jest do końca pewna samej siebie – to jest sytuacja obecna. Władza spokojna, ale rzutka i pewna siebie – to stan pożądany. Wbrew nadziejom wielu publicystów i myślicieli, bez państwa jako silnej władzy kryzysu nie przetrwamy w znośny sposób. Bez społecznego zaangażowania, które w Polsce ma charakter szczątkowy – bo nikt się organizacjami obywatelskimi nie interesuje – również.
Przede wszystkim już się nie uda rządzić za pomocą małych kroków i ciepłej wody. Kryzys i oburzenie społeczne przyjdą do Polski raczej prędzej niż później, a społeczeństwo w ogóle nie jest przygotowane na niezbędne ograniczenia i oszczędności. To jest niewątpliwe i z tego zapewne przyszli rządzący mgliście zdają sobie sprawę. Jednak tylko mgliście, o czym świadczy brak pośpiechu w podejmowaniu stanowczych działań oraz to, że raczej są spokojni spokojem minionych kilku lat. Lada dzień spokój ten zostanie zakłócony.
Poważniejszy jednak problem pojawia się, kiedy pomyślimy o całej kadencji parlamentu i zapewne rządu. Otóż, przyjmując najbardziej prawdopodobny bieg spraw, to znaczy, że PiS się podzieli i powstanie radykalnie prawicowa i nacjonalistyczna partia oraz że Ruch Palikota nie zrobi większych głupstw, następne wybory będą się odbywały w całkowicie zmienionej sytuacji. Zabraknie – z jednej strony – straszaka w postaci PiS, ale pojawi się dla prawicowych członków PO nowa ewentualność, a – z drugiej strony – dla lewicowych członków PO pokusa przystąpienia do Palikota stanie się całkiem realna. Jednak z żadnej z tych ewentualności nie narodzi się partia, która mogłaby samodzielnie objąć władzę. Nie będzie też nią osłabiona PO. Rozkład sił będzie mniej więcej równy, a koalicje niemożliwe do zawiązania, chyba że przetrwa PSL. Słowem, perspektywa stojąca przed PO to stopniowy, ale niewątpliwy jej zanik. Po zachowaniach niektórych jej członków już tę ewentualność można wyczuć, chociaż oni sami pewnie jeszcze nie zdają sobie z niej sprawy, bo w kategoriach czterech lat nikt ani w tej partii, ani w żadnej innej nie potrafi myśleć.
Dla wyborców nie jest to wcale radosna perspektywa. Przeciwnie – ponura, gdyż ci, którzy obecnie z braku laku lub ze strachu głosowali na PO, jak ja, nie bardzo będą mieli na kogo głosować, tak żeby rządy były stabilne. Na radykalną i w dodatku nacjonalistyczną prawicę (a tendencje nacjonalistyczne nasilają się w całej Europie) w życiu nie zagłosuję, na lepko-glinowatą PO też nie, a Ruch Palikota wprawdzie będzie obiecujący, ale nie zdoła samodzielnie objąć władzy, a o koalicjanta będzie mu trudno. Znajdziemy się, my, obywatele roztropni i skłonni do centrowych rozwiązań, w kropce i naprawdę wtedy możemy mieć ten godny raczej strachu niż podziwu Budapeszt.
Jakie jest na to lekarstwo? Tylko objęcie przez premiera Donalda Tuska władzy silną ręką, ale nie silną w rozumieniu rozprawiania się z wewnątrzpartyjnymi konkurentami i naturalnie nie silną w rozumienia zamordyzmu, lecz silną w rozumieniu dynamicznego, szybkiego i pokazowego rozwiązywania polskich problemów. Obecnie nic tego nie zapowiada i zapewne sam premier musiałby zdać sobie sprawę z zagrożeń, a nie wiem, czy – przekonany po ostatnim zwycięstwie – że kurs jest prawidłowy, zdecyduje się na jego wyrazistą zmianę. Nie wiem także, czy będzie temu sprzyjał powszechny w świecie zachodnim brak silnego przywództwa.
Silne przywództwo można określić innym mianem, można nazwać powrotem państwa. Nie do gospodarki, gdzie państwa jest za dużo, ale już do finansów, gdzie jest go zdecydowanie za mało. Silne państwo to silna, ale ograniczona władza i silne społeczeństwo obywatelskie, które rozwiązuje mnóstwo spraw socjalnych, medycznych, edukacyjnych itd., do których władza nie musi się niepotrzebnie wpychać.
Olbrzymie obszary demokracji można uratować tylko w ten sposób, że się je odda obywatelom, ale do tego potrzebna jest nieznana w polityce inteligencja, odwaga i zrozumienie tego, że stowarzyszenia i ruchy społeczne stanowią lepsze rozwiązanie niż fatalnie konstruowane (od strony prawnej) przepisy odgórne. Obecnie tak się nie postępuje nawet w tych przypadkach, w których teoretycznie autonomia jest zapisana w konstytucji.
Państwo silne, ale przejrzyste dla obywatela, a nie pozornie dla niego sympatyczne, lecz rozkładające istotne sprawy na wiele lat i nieumiejące nic dokończyć. Państwo wreszcie ufające obywatelom, a wobec tego ufające samej władzy. Władza, która nie jest do końca pewna samej siebie – to jest sytuacja obecna. Władza spokojna, ale rzutka i pewna siebie – to stan pożądany. Wbrew nadziejom wielu publicystów i myślicieli, bez państwa jako silnej władzy kryzysu nie przetrwamy w znośny sposób. Bez społecznego zaangażowania, które w Polsce ma charakter szczątkowy – bo nikt się organizacjami obywatelskimi nie interesuje – również.
Więcej możesz przeczytać w 44/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.