A to załatwili nam Pawła Lisickiego. Na wszystkich świętych, jak się patrzy. Stefan Niesiołowski, który tak ładnie prosił w telewizji, by pogonić z „Rzeczpospolitej" tego wstrętnego pisowca, może zameldować, że zadanie wykonane. Czas na nową falę miłości.
Lubiłem zaczynać dzień od Rzepy. Ciśnienie mi skakało, gdy czytałem komentarze Semki czy Zdorta, analizy Zaremby, sążniste elaboraty Wildsteina, furiackie ataki Ziemkiewicza. Gadałem sam do siebie, krztusząc się mamrotanymi słowami polemiki, gestykulowałem jak tonący w budyniu i czytałem dalej. Nie wspomnę już o czystej przyjemności lektury weekendowego dodatku „Plus Minus". Zwłaszcza dla tekstów Reszki & Majewskiego i Rosiaka, wywiadów Mazurka. A często katowałem dodatek od deski do deski. Potem brałem do ręki „Wyborczą”, czytałem artykuły na te same tematy, które poruszała Rzepa, i zastanawiałem się, czy oba tytuły wychodzą w tym samym kraju i opisują tę samą rzeczywistość. I myślałem, że to by był fajny temat na zajęcia ze studentami dziennikarstwa lub historii, taka analiza porównawcza.
Nie wiem, może niektórzy autorzy pozostaną w piśmie, może z dnia na dzień „Rzeczpospolita" nie ukocha władzy naszej triumfującej, ale coś się jednak skończyło, coś, czego mi szkoda. Miejsca po najbardziej wyrazistej opozycyjnej gazecie regularnie wsadzającej kij w szprychy samochwalstwa nie wypełni „Nasz Dziennik” ani mocno psychodeliczna „Gazeta Polska Codziennie”.
No proszę, rzekłem sobie, jak ładnie świat polskich przecięć medialno-biznesowo-politycznych nastroił mnie przed 1 listopada. Chociaż już wcześniej ogarnął mnie bezkształtny spleen. Dokładnie tego dnia, gdy usłyszałem, że Ruch Palikota chce zdjęcia krzyża z sejmowej ściany. Nie dlatego, bym uważał, że krzyż musi wisieć. Rozumiem argumenty o świeckości państwa przemawiające za jego zdjęciem, choć osobiście sądzę, że nierozerwalnie związany z historią mego kraju mógłby zostać na swoim miejscu. Mnie, niewierzącego, jego widok nie obraża, raczej porusza jakąś lepszą strunę duszy, ale oczywiście nie mogę się za nikogo wypowiadać. Rzecz w czym innym. Krzyż ów podarowała matka zamordowanego księdza Popiełuszki. Posłem Ruchu Palikota jest Roman Kotliński, który swe antyklerykalne pismo „Fakty i Mity" promował przy pomocy Grzegorza Piotrowskiego, mordercy księdza Jerzego.
Pamiętam ten ostatni dzień października 1984 r. Miałem 16 lat i wracałem z kurpiowskiej wsi do Warszawy na pogrzeb księdza Jerzego. Mijaliśmy rozstawione przy szosie wozy pancerne, groza była tak zwyczajnie namacalna, rodzice zaklinali mnie i moich przyjaciół, byśmy uważali na siebie, ale wiedzieli, że nie mogą zabronić nam pójść. Świeciło ostre słońce, dzień był piękny, a place i ulice wokół kościoła Stanisława Kostki zalały setki tysięcy oniemiałych ludzi. Patrzyłem na te nieprzebrane tłumy z dachu kamienicy na rogu Krasińskiego i Felińskiego wraz z moim przyjacielem Tomkiem, dziś prawnikiem. I baliśmy się hekatomby. I w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że dożyję niepodległej Polski. A kiedy jednak się narodziła, bez szklanych domów, niedoskonała, ale wreszcie własna na dobre i na złe, do głowy by mi nie przyszło, że pewnego pięknego dnia krzyż ofiarowany przez matkę Popiełuszki będzie chciał ściągać kumpel mordercy księdza Jerzego. Przy całkiem sporym aplauzie.
Mam nadzieję, że krzyż pozostanie na swoim miejscu, jednak cokolwiek się stanie, tej upiornej, rozciągniętej w czasie symboliki już od siebie nie odegnam.
Nic to. Jak co roku pójdę na Powązki i złe moce ulecą. Bo ten najpiękniejszy na świecie cmentarz działa na mnie zadziwiająco pogodnie. I spleen jest jakiś bardziej pastelowy. Lubię kultury, w których urządza się pikniki na grobach bliskich, kiedy żywi mieszają się ze zmarłymi, płynie alkohol i dobre wspomnienia. Sam tak latami robiłem z przyjaciółmi.
Odwiedzę rodziców i będę się uśmiechał, pamiętając wszystkie wspaniałe, czasem banalne, niekiedy trudne chwile, które są i będą ze mną na zawsze. Jak ta, kiedy mama dzwoniła z Paryża, bo zbliżało się Wszystkich Świętych i chciała komuś zapalić świeczkę na P?re-Lachaise, więc wymyśliła, że uczyni to na grobie mojego ukochanego Jima Morrisona, nie wiedziała tylko, gdzie leży nieszczęsny wokalista Doorsów. Wytłumaczyłem jej, mając nadzieję, że nie natknie się na ujaraną trawą posthippisowską komunę albo jakąś uduchowioną parę oddającą się wzniosłej kopulacji. Poszło bez zgrzytów, a mama zaczęła potem słuchać „Raiders on the Storm".
A potem pójdę na groby swoich bohaterów, których czyny i twórczość podziwiałem, nawet jeśli nie byli aniołami. I to będzie moje święto pięknego życia.
MARCIN MELLER
Dziennikarz, redaktor naczelny „Playboya", prowadzi „Drugie śniadanie mistrzów” w TVN 24
Lubiłem zaczynać dzień od Rzepy. Ciśnienie mi skakało, gdy czytałem komentarze Semki czy Zdorta, analizy Zaremby, sążniste elaboraty Wildsteina, furiackie ataki Ziemkiewicza. Gadałem sam do siebie, krztusząc się mamrotanymi słowami polemiki, gestykulowałem jak tonący w budyniu i czytałem dalej. Nie wspomnę już o czystej przyjemności lektury weekendowego dodatku „Plus Minus". Zwłaszcza dla tekstów Reszki & Majewskiego i Rosiaka, wywiadów Mazurka. A często katowałem dodatek od deski do deski. Potem brałem do ręki „Wyborczą”, czytałem artykuły na te same tematy, które poruszała Rzepa, i zastanawiałem się, czy oba tytuły wychodzą w tym samym kraju i opisują tę samą rzeczywistość. I myślałem, że to by był fajny temat na zajęcia ze studentami dziennikarstwa lub historii, taka analiza porównawcza.
Nie wiem, może niektórzy autorzy pozostaną w piśmie, może z dnia na dzień „Rzeczpospolita" nie ukocha władzy naszej triumfującej, ale coś się jednak skończyło, coś, czego mi szkoda. Miejsca po najbardziej wyrazistej opozycyjnej gazecie regularnie wsadzającej kij w szprychy samochwalstwa nie wypełni „Nasz Dziennik” ani mocno psychodeliczna „Gazeta Polska Codziennie”.
No proszę, rzekłem sobie, jak ładnie świat polskich przecięć medialno-biznesowo-politycznych nastroił mnie przed 1 listopada. Chociaż już wcześniej ogarnął mnie bezkształtny spleen. Dokładnie tego dnia, gdy usłyszałem, że Ruch Palikota chce zdjęcia krzyża z sejmowej ściany. Nie dlatego, bym uważał, że krzyż musi wisieć. Rozumiem argumenty o świeckości państwa przemawiające za jego zdjęciem, choć osobiście sądzę, że nierozerwalnie związany z historią mego kraju mógłby zostać na swoim miejscu. Mnie, niewierzącego, jego widok nie obraża, raczej porusza jakąś lepszą strunę duszy, ale oczywiście nie mogę się za nikogo wypowiadać. Rzecz w czym innym. Krzyż ów podarowała matka zamordowanego księdza Popiełuszki. Posłem Ruchu Palikota jest Roman Kotliński, który swe antyklerykalne pismo „Fakty i Mity" promował przy pomocy Grzegorza Piotrowskiego, mordercy księdza Jerzego.
Pamiętam ten ostatni dzień października 1984 r. Miałem 16 lat i wracałem z kurpiowskiej wsi do Warszawy na pogrzeb księdza Jerzego. Mijaliśmy rozstawione przy szosie wozy pancerne, groza była tak zwyczajnie namacalna, rodzice zaklinali mnie i moich przyjaciół, byśmy uważali na siebie, ale wiedzieli, że nie mogą zabronić nam pójść. Świeciło ostre słońce, dzień był piękny, a place i ulice wokół kościoła Stanisława Kostki zalały setki tysięcy oniemiałych ludzi. Patrzyłem na te nieprzebrane tłumy z dachu kamienicy na rogu Krasińskiego i Felińskiego wraz z moim przyjacielem Tomkiem, dziś prawnikiem. I baliśmy się hekatomby. I w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że dożyję niepodległej Polski. A kiedy jednak się narodziła, bez szklanych domów, niedoskonała, ale wreszcie własna na dobre i na złe, do głowy by mi nie przyszło, że pewnego pięknego dnia krzyż ofiarowany przez matkę Popiełuszki będzie chciał ściągać kumpel mordercy księdza Jerzego. Przy całkiem sporym aplauzie.
Mam nadzieję, że krzyż pozostanie na swoim miejscu, jednak cokolwiek się stanie, tej upiornej, rozciągniętej w czasie symboliki już od siebie nie odegnam.
Nic to. Jak co roku pójdę na Powązki i złe moce ulecą. Bo ten najpiękniejszy na świecie cmentarz działa na mnie zadziwiająco pogodnie. I spleen jest jakiś bardziej pastelowy. Lubię kultury, w których urządza się pikniki na grobach bliskich, kiedy żywi mieszają się ze zmarłymi, płynie alkohol i dobre wspomnienia. Sam tak latami robiłem z przyjaciółmi.
Odwiedzę rodziców i będę się uśmiechał, pamiętając wszystkie wspaniałe, czasem banalne, niekiedy trudne chwile, które są i będą ze mną na zawsze. Jak ta, kiedy mama dzwoniła z Paryża, bo zbliżało się Wszystkich Świętych i chciała komuś zapalić świeczkę na P?re-Lachaise, więc wymyśliła, że uczyni to na grobie mojego ukochanego Jima Morrisona, nie wiedziała tylko, gdzie leży nieszczęsny wokalista Doorsów. Wytłumaczyłem jej, mając nadzieję, że nie natknie się na ujaraną trawą posthippisowską komunę albo jakąś uduchowioną parę oddającą się wzniosłej kopulacji. Poszło bez zgrzytów, a mama zaczęła potem słuchać „Raiders on the Storm".
A potem pójdę na groby swoich bohaterów, których czyny i twórczość podziwiałem, nawet jeśli nie byli aniołami. I to będzie moje święto pięknego życia.
MARCIN MELLER
Dziennikarz, redaktor naczelny „Playboya", prowadzi „Drugie śniadanie mistrzów” w TVN 24
Więcej możesz przeczytać w 44/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.