Premier nagle się budzi i wygłasza gwałtowne wystąpienie przeciw czemuś (na przykład dopalaczom). Naród go za to kocha, bo ludzie wolą kij od marchewki.
Ten, i na razie ostatni, felieton także dedykuję nowemu rządowi. Cele polityczne można realizować za pomocą tylko dwóch metod: siły i rozmowy. Naturalnie, najczęściej mamy do czynienia z mieszanką: za rozmową stoi siła, a użycie siły prowadzi do rozmowy. Jednak teoretycznie w demokracji użycie siły (z wyjątkiem takich sytuacji, jaką mieliśmy 11 listopada) powinno być wykluczone. W praktyce wszelako tak nie jest, bo siła to także przemoc legalna, czyli zmuszanie obywateli do określonych zachowań bez ich bezdyskusyjnej zgody. Stosowanie przemocy jest powszechne w banalnych sytuacjach (policjant karzący mandatem), ale i w takich, o jakich nie myślimy w kategoriach siły. Jest tak dlatego, że kiedy rządząca partia czy koalicja ma większość w parlamencie, może zrobić niemal wszystko. Przykładem takiego postępowania są rządy Viktora Orbána. Orbán wyznacza sędziów Trybunału Konstytucyjnego, zmienia nazwę kraju i opodatkowuje zyski firm zagranicznych. Robi, co chce, choć teoretycznie Republika Węgierska (lada co tylko Węgry) jest demokracją i tylko kryzysowi gospodarczemu i wydarzeniom na Bliskim Wschodzie zawdzięczamy, że uwaga Europy nie jest skupiona na tym wątpliwym eksperymencie, polegającym na przekształceniu demokracji w autokrację. A zatem w sprawnie funkcjonującej demokracji przewaga użycia siły jest całkiem prawdopodobna.
Dlatego trzeba patrzeć rządzącym nie tylko na ręce, ale przede wszystkim na usta. Co i jak mówią? Czy z nami rozmawiają, czy nam perswadują, czy raczej bez nas decydują, co łatwo im uczynić. Oczywiście, wyjdziemy wtedy na ulice i zaczniemy protestować, ale – jak widać na wielu europejskich przykładach – nic to niemal nie daje. A ponadto decyduje nie rozmowa, lecz arytmetyka. Idiotyczna demokratyczna arytmetyka, która uprawnia nawet koalicję mającą słabą przewagę do niemal niekontrolowanych rządów przez cztery lata. Koalicja zatem dysponuje siłą. Czasami, ale bardzo rzadko, jest to korzystne. Z reguły skłania do podejmowania decyzji politycznych, które ( jak w przypadku OFE) są rezultatem zastosowania legalnej przemocy.
I tu tkwi problem. Przemoc rządu opartego na większości jest legalna, ale demokratyczny rząd nie ma moralnego prawa stosowania tej przemocy. Wiem, że moralność od polityki dzielą tysiące kilometrów i że te dwie dziedziny nie mają z sobą nic wspólnego, ale demokracja bez moralnej legitymizacji staje się rodzajem maszynki do głosowania. Głosujemy w wyborach powszechnych, potem lojalnie głosują poselskie masy, wreszcie senatorskie rzekomo mądre głowy i wynik jest do przewidzenia. Jest to rodzaj przemocy, z jakiej nie zdajemy sobie sprawy. Bywa tak, jak w przypadku ustawy przeforsowanej przez Jolantę Fedak, dotyczącej zakazu łączenia pracy i emerytury, że oszustwo jest oczywiste, bo ludzie na coś liczyli i zostało to im zabrane. Bywa tylko tak, że manipulacje przy pomocy socjalnej są stosowane wobec ubogich i nędznych, a wiadomo, że tacy głosu praktycznie nie mają. Znowu siła, a nie rozmowa.
Przemoc łagodna i umiarkowana jest naturalnie łatwiejsza w stosowaniu niż rozmowa. Dzięki przemocy można działać szybciej i skuteczniej. Wszyscy stosują przemoc, na przykład UE wobec Grecji, jednak nie ma wątpliwości, że rezultaty osiągnięte dzięki przemocy z reguły przemocą tylko mogą być utrzymywane. Od przemocy trudno przejść do rozmowy, natomiast jeżeli rozmowa nie doprowadzi do planowanych celów politycznych, wtedy zastosowanie lekkiej przemocy ma sens.
Władza wykonawcza, bo to ona stosuje przemoc, władza ustawodawcza w sytuacji rządów koalicji większościowej ma minimalne znaczenie, musi zatem nie tylko unikać przemocy, ale nawet pokusy tej przemocy. Co dziwne, ale sprawdzone, wielu obywateli lubi demonstracje przemocy. Premier się budzi i wygłasza gwałtowne przemówienie przeciw czemuś (na przykład dopalaczom). Naród w większości to kocha. Być może wynika to z ludzkiej natury, która woli kij od marchewki, zwłaszcza kiedy kijem okłada się nie mnie, ale kogoś innego.
Jednak w demokracji właściwa jest wyłącznie rozmowa (teraz modnie nazywa się to deliberacją). Rozmowa może toczyć się na wszystkich poziomach i brać w niej udział mogą wszyscy. Rozmowa musi wszakże prowadzić do konkluzji i tu jest rola władzy wykonawczej. Porozmawialiśmy, mówimy sobie na koniec – no to mamy jasność co do decyzji, i teraz wkracza rząd, i realizuje podjętą decyzję. Każda inna procedura jest naganna i niedemokratyczna. Rząd zatem powinien każdego dnia pamiętać, że przemoc to pokusa diabelska, a rozmowa to demokracja.
Dlatego trzeba patrzeć rządzącym nie tylko na ręce, ale przede wszystkim na usta. Co i jak mówią? Czy z nami rozmawiają, czy nam perswadują, czy raczej bez nas decydują, co łatwo im uczynić. Oczywiście, wyjdziemy wtedy na ulice i zaczniemy protestować, ale – jak widać na wielu europejskich przykładach – nic to niemal nie daje. A ponadto decyduje nie rozmowa, lecz arytmetyka. Idiotyczna demokratyczna arytmetyka, która uprawnia nawet koalicję mającą słabą przewagę do niemal niekontrolowanych rządów przez cztery lata. Koalicja zatem dysponuje siłą. Czasami, ale bardzo rzadko, jest to korzystne. Z reguły skłania do podejmowania decyzji politycznych, które ( jak w przypadku OFE) są rezultatem zastosowania legalnej przemocy.
I tu tkwi problem. Przemoc rządu opartego na większości jest legalna, ale demokratyczny rząd nie ma moralnego prawa stosowania tej przemocy. Wiem, że moralność od polityki dzielą tysiące kilometrów i że te dwie dziedziny nie mają z sobą nic wspólnego, ale demokracja bez moralnej legitymizacji staje się rodzajem maszynki do głosowania. Głosujemy w wyborach powszechnych, potem lojalnie głosują poselskie masy, wreszcie senatorskie rzekomo mądre głowy i wynik jest do przewidzenia. Jest to rodzaj przemocy, z jakiej nie zdajemy sobie sprawy. Bywa tak, jak w przypadku ustawy przeforsowanej przez Jolantę Fedak, dotyczącej zakazu łączenia pracy i emerytury, że oszustwo jest oczywiste, bo ludzie na coś liczyli i zostało to im zabrane. Bywa tylko tak, że manipulacje przy pomocy socjalnej są stosowane wobec ubogich i nędznych, a wiadomo, że tacy głosu praktycznie nie mają. Znowu siła, a nie rozmowa.
Przemoc łagodna i umiarkowana jest naturalnie łatwiejsza w stosowaniu niż rozmowa. Dzięki przemocy można działać szybciej i skuteczniej. Wszyscy stosują przemoc, na przykład UE wobec Grecji, jednak nie ma wątpliwości, że rezultaty osiągnięte dzięki przemocy z reguły przemocą tylko mogą być utrzymywane. Od przemocy trudno przejść do rozmowy, natomiast jeżeli rozmowa nie doprowadzi do planowanych celów politycznych, wtedy zastosowanie lekkiej przemocy ma sens.
Władza wykonawcza, bo to ona stosuje przemoc, władza ustawodawcza w sytuacji rządów koalicji większościowej ma minimalne znaczenie, musi zatem nie tylko unikać przemocy, ale nawet pokusy tej przemocy. Co dziwne, ale sprawdzone, wielu obywateli lubi demonstracje przemocy. Premier się budzi i wygłasza gwałtowne przemówienie przeciw czemuś (na przykład dopalaczom). Naród w większości to kocha. Być może wynika to z ludzkiej natury, która woli kij od marchewki, zwłaszcza kiedy kijem okłada się nie mnie, ale kogoś innego.
Jednak w demokracji właściwa jest wyłącznie rozmowa (teraz modnie nazywa się to deliberacją). Rozmowa może toczyć się na wszystkich poziomach i brać w niej udział mogą wszyscy. Rozmowa musi wszakże prowadzić do konkluzji i tu jest rola władzy wykonawczej. Porozmawialiśmy, mówimy sobie na koniec – no to mamy jasność co do decyzji, i teraz wkracza rząd, i realizuje podjętą decyzję. Każda inna procedura jest naganna i niedemokratyczna. Rząd zatem powinien każdego dnia pamiętać, że przemoc to pokusa diabelska, a rozmowa to demokracja.
Więcej możesz przeczytać w 48/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.