Rząd szacuje, że jeśli popracujemy dłużej, to emerytury będą większe, na przykład licząc w dzisiejszych pieniądzach – jeśli kobieta popracuje do 67. roku życia zamiast do 60. – to dostanie emeryturę w wysokości 3400 zł zamiast 2000 zł. Jeżeli jednak weźmiemy poprawkę na zbyt optymistyczne założenia (bo rząd zawsze zakłada, że w długim okresie będzie lepiej, niż będzie) oraz „poprawkę Pawlaka", że ZUS wypłaci połowę tego, co od nas pobrał w formie haraczu, to emerytura będzie znacznie bliższa 2000 zł niż szacowanym 3400. To nie wszystko. Banki centralne świata drukują tyle pieniędzy, że w końcu może się pojawić wysoka inflacja i realna wartość emerytury będzie jeszcze niższa. Drodzy rodacy, macie zatem następującą propozycję pod rozwagę. Ponieważ finanse państwa będą w opłakanym stanie za 20-30 lat i nie dostaniecie w całości tego, co macie zapisane w ZUS, musicie pracować dłużej. I nie ma innej możliwości, bo jeśli nie będziecie pracować dłużej, to będzie wielki kryzys finansowy i ZUS wam wypłaci jeszcze mniej. Więc zakasać rękawy i do roboty, ciężkiej i długiej.
Niestety, w tym rozumowaniu rządu tkwi fundamentalny błąd. Wydłużanie wieku emerytalnego do 67. roku życia rozłożone na dekady jest jak kroplówka wzmacniająca dla być może terminalnie chorego pacjenta. Tymczasem tego pacjenta trzeba postawić na nogi i wyleczyć. Zamiast kroplówki trzeba silnych leków, bo to choroba śmiertelna. Tylko jakich leków?
Przypomnijmy, że system emerytalny to umowa społeczna, która reguluje, jaką część bieżącego dochodu narodowego dostają emeryci, a jaką pozostali. Ponieważ według oficjalnych prognoz PKB ma rosnąć coraz wolniej, a liczba emerytów ma rosnąć coraz szybciej, albo emeryci zagarną olbrzymią część PKB, albo dostaną głodowe emerytury. My w Polsce wybraliśmy ten drugi scenariusz, bo pierwszy mógłby skutkować wojną pokoleń o pieniądze. A teraz wydłużamy wiek emerytalny, żeby inaczej podzielić się przyszłą biedą. Tymczasem trzeba się skupić na tym, żeby pracować mądrzej, a niekoniecznie dłużej. Mądrzej, czyli w taki sposób, żeby polskie firmy wytwarzały innowacyjne produkty, które będą sprzedawane na całym świecie. Jeśli będziemy zarabiać, sprzedając towary miliardom konsumentów na świecie, tak jak robią to Niemcy czy Koreańczycy z Południa, to będziemy dobrze zarabiać, od dobrych pensji będziemy odprowadzali wysokie składki i będziemy mogli pracować krócej.
Proste, prawda? Tylko jak to zrobić? Trzeba zacząć od oseska. Osesek ma się urodzić zdrowy i chodzić do przedszkola, bo badania pokazują, że w wieku przedszkolnym kształtują się kompetencje kluczowe dla późniejszego sukcesu zawodowego. Tymczasem rząd w świetle jupiterów wydłuża wiek emerytalny, a po cichu przygotowuje przepisy, które wykończą prywatne przedszkola w Polsce, bo odbiorą im finansowanie. Jeśli dziecko nie pójdzie do przedszkola, bo przecież w publicznych nie ma miejsca, tam tylko po znajomości, szczególnie w miastach, to potem będzie słabiej rozwinięte, będzie mniej zarabiało, płaciło mniejsze składki i faktycznie pozostanie nam tylko praca do 67., a może i 75. roku życia. Zamiast wykańczać prywatne przedszkola, trzeba sprywatyzować publiczne, to jeszcze będą oszczędności. A skoro już dziecko posiądzie właściwe kompetencje od przedszkola po uczelnie wyższe, które mają być blisko biznesu, to powinno otrzymać wsparcie logistyczno-finansowe w stworzeniu takiej firmy, która odniesie globalny sukces.
To jest właściwe lekarstwo na naszą potencjalnie śmiertelną chorobę. A my zamiast leczyć, jedną ręką podajemy kroplówkę, a drugą łapiemy pacjenta za gardło.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.