Mówiąc wprost, co nowy rok, to nowy szok. Nie pamiętam, czy po 1989 r. mieliśmy choć jeden spokojny początek stycznia. Zawsze wprowadzano nam jeśli nie terapię szokową, to nowe podatki, nowe podziały kraju, najróżniejsze utrudniające życie ustawy i zarządzenia. Teraz miało być cichutko i spokojnie, bo żadne wielkie reformy z woli koalicji się nie rodzą. Co z tego, skoro od nadmiaru zmian małych już nas wszystkich głowa boli. Najgorzej mają płatnicy VAT, bo wciąż nie wiedzą, co im wolno, co od kiedy będzie obowiązywać i co jakie niesie skutki – czyli za co ich fiskus ukarze. Takiego bałaganu nie było od wprowadzenia VAT, czyli dokładnie od 20 lat. Kierowcom dla odmiany państwo zafundowało setki nowych ponuro żółtych fotoradarów. Tu przynajmniej nikt nie owija w bawełnę: nie chodzi o poprawę bezpieczeństwa na drogach śmierci, lecz o dopompowanie niebezpiecznie chudego budżetu państwa. Witamy więc, choć nikt tego tak nie nazwał, nowy powszechny podatek samochodowy.
Nie starczyłoby krótkiego tekstu na ocenę rzekomo działającego eWUŚ, bałaganu meldunkowego, podwyżek na kolei itd. Ale jest jedna sfera specyficzna, w której z początkiem roku dzieją się rzeczy bardzo dziwne. To firmy państwowe, a konkretnie – sposób zarządzania nimi przez właściciela. Chodzi o te firmy, z którymi stykamy się na co dzień i które mamy prawo traktować jako dobro narodowe.
Przykład pierwszy: PLL LOT. Konia z rzędem temu, kto zrozumie, co tam się właściwie dzieje. Firma od lat w tarapatach, kolejni szefowie przychodzą i odchodzą, a władzę realną mają tylko związki zawodowe. Wniosek: państwo sobie z zarządzaniem trudnym biznesem lotniczym nie radzi. Coś z tego wynika? Nic. Premier właśnie ogłosił, że LOT-u za wszelką cenę ratować się nie będzie. Wprawdzie właśnie pożycza tej firmie drobne 400 mln zł (kto bogatemu zabroni?), ale LOT ma te pieniądze szybko zwrócić. Oj, to nie do końca prawda. Firma nie odda, bo nie ma z czego – potrzebuje zresztą więcej, nawet miliard. A politycy – założę się – nie pozwolą jej upaść, bo byłby to dla PO blamaż bez precedensu. Czterdziestomilionowy kraj (uznawany za success story) bez własnej linii lotniczej, jedynej polskiej marki, którą znają na świecie? Wyobrażam sobie Tuska, jak na szczyty unijne dumnie lata Lufthansą – i to jednak wyobraźnię przekracza. LOT mógłby przetrwać, gdyby otrzymał od rządu nie pożyczkę, lecz darowiznę, na co z kolei musiałaby się zgodzić Bruksela. I już wiadomo, że się nie zgodzi, dopóki nie będzie jasności, kto i dokąd tym LOT-em chce w Polsce dolecieć. A tu nie ma ani prezesa, ani strategii. Właściciel się zadryblował.
Przykład drugi: Giełda Papierów Wartościowych. To jest takie dziwne przedsiębiorstwo, które powinno być lepsze od innych, świętsze od papieża. Bo to jest firma firm, żyjąca z zaufania tych, którzy kupują i którzy sprzedają. I dotąd dobrze funkcjonowała. Z zażenowaniem obserwuję trwającą od kilku tygodni dyskusję o tym, czy prezes GPW narozrabiał, czy nie narozrabiał, mieszając obowiązki zawodowe z życiem prywatnym. Jeśli zrobił źle (choć, jak rozumiem, malwersacji nikt mu nie zarzuca), właściciel powinien mu podziękować i doradzić rozstanie dżentelmeńskie, bez wywoływania skandalu. Tak to się robi na świecie. U nas tymczasem życiem szefa GPW zajmują się portale plotkarskie i, na podobnym poziomie, minister z premierem. To taki wstęp do tuskowego „roku rodziny”?
Przykład trzeci: Totalizator Sportowy. Tak jak LOT ma nas bezpiecznie dowieźć, a giełda ogólnie ubogacić, tak lotto rozbudza marzenia o niezmierzonym bogactwie – i oferując miliony, wciąga miliony do gry. Powinno to się dziać możliwie przejrzyście. Ale jest inaczej. Pisaliśmy we „Wprost” i na Wprost.pl o dziwnym, mówiąc oględnie, konkursie na szefa firmy. Prezes został tuż przed świąteczną ciszą wybrany, a potem w sylwestrowym zgiełku usunięto szefową rady nadzorczej – która tegoż prezesa powołała. Nikt niczego nie tłumaczy, zainteresowani udają, że nie ma sprawy. A sprawa jest i pachnie brzydko.
Panie premierze, panie ministrze. Marzycie o wielkich projektach, gazie łupkowym, inwestycjach itd. Uporządkujcie może najpierw sprawy podstawowe. Po pięciu latach rządów PO-PSL i po różnych pomysłach na poprawę w spółkach państwowych zdarzają się takie afery, jak wspomniane powyżej. Jeśli nie umiecie inaczej, po prostu sprywatyzujcie.
Nie starczyłoby krótkiego tekstu na ocenę rzekomo działającego eWUŚ, bałaganu meldunkowego, podwyżek na kolei itd. Ale jest jedna sfera specyficzna, w której z początkiem roku dzieją się rzeczy bardzo dziwne. To firmy państwowe, a konkretnie – sposób zarządzania nimi przez właściciela. Chodzi o te firmy, z którymi stykamy się na co dzień i które mamy prawo traktować jako dobro narodowe.
Przykład pierwszy: PLL LOT. Konia z rzędem temu, kto zrozumie, co tam się właściwie dzieje. Firma od lat w tarapatach, kolejni szefowie przychodzą i odchodzą, a władzę realną mają tylko związki zawodowe. Wniosek: państwo sobie z zarządzaniem trudnym biznesem lotniczym nie radzi. Coś z tego wynika? Nic. Premier właśnie ogłosił, że LOT-u za wszelką cenę ratować się nie będzie. Wprawdzie właśnie pożycza tej firmie drobne 400 mln zł (kto bogatemu zabroni?), ale LOT ma te pieniądze szybko zwrócić. Oj, to nie do końca prawda. Firma nie odda, bo nie ma z czego – potrzebuje zresztą więcej, nawet miliard. A politycy – założę się – nie pozwolą jej upaść, bo byłby to dla PO blamaż bez precedensu. Czterdziestomilionowy kraj (uznawany za success story) bez własnej linii lotniczej, jedynej polskiej marki, którą znają na świecie? Wyobrażam sobie Tuska, jak na szczyty unijne dumnie lata Lufthansą – i to jednak wyobraźnię przekracza. LOT mógłby przetrwać, gdyby otrzymał od rządu nie pożyczkę, lecz darowiznę, na co z kolei musiałaby się zgodzić Bruksela. I już wiadomo, że się nie zgodzi, dopóki nie będzie jasności, kto i dokąd tym LOT-em chce w Polsce dolecieć. A tu nie ma ani prezesa, ani strategii. Właściciel się zadryblował.
Przykład drugi: Giełda Papierów Wartościowych. To jest takie dziwne przedsiębiorstwo, które powinno być lepsze od innych, świętsze od papieża. Bo to jest firma firm, żyjąca z zaufania tych, którzy kupują i którzy sprzedają. I dotąd dobrze funkcjonowała. Z zażenowaniem obserwuję trwającą od kilku tygodni dyskusję o tym, czy prezes GPW narozrabiał, czy nie narozrabiał, mieszając obowiązki zawodowe z życiem prywatnym. Jeśli zrobił źle (choć, jak rozumiem, malwersacji nikt mu nie zarzuca), właściciel powinien mu podziękować i doradzić rozstanie dżentelmeńskie, bez wywoływania skandalu. Tak to się robi na świecie. U nas tymczasem życiem szefa GPW zajmują się portale plotkarskie i, na podobnym poziomie, minister z premierem. To taki wstęp do tuskowego „roku rodziny”?
Przykład trzeci: Totalizator Sportowy. Tak jak LOT ma nas bezpiecznie dowieźć, a giełda ogólnie ubogacić, tak lotto rozbudza marzenia o niezmierzonym bogactwie – i oferując miliony, wciąga miliony do gry. Powinno to się dziać możliwie przejrzyście. Ale jest inaczej. Pisaliśmy we „Wprost” i na Wprost.pl o dziwnym, mówiąc oględnie, konkursie na szefa firmy. Prezes został tuż przed świąteczną ciszą wybrany, a potem w sylwestrowym zgiełku usunięto szefową rady nadzorczej – która tegoż prezesa powołała. Nikt niczego nie tłumaczy, zainteresowani udają, że nie ma sprawy. A sprawa jest i pachnie brzydko.
Panie premierze, panie ministrze. Marzycie o wielkich projektach, gazie łupkowym, inwestycjach itd. Uporządkujcie może najpierw sprawy podstawowe. Po pięciu latach rządów PO-PSL i po różnych pomysłach na poprawę w spółkach państwowych zdarzają się takie afery, jak wspomniane powyżej. Jeśli nie umiecie inaczej, po prostu sprywatyzujcie.
Więcej możesz przeczytać w 2/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.