Czarny koń
Wyjątkowe filmy trafiają czasem na polskie ekrany wyjątkowo krętymi drogami. Ich tułaczce nie towarzyszą reklamy, telewizyjne promocje ani uliczne billboardy. Aby je docenić, widzowie powinni dołożyć starań: nie zadowalać się repertuarem najbliższego multipleksu, lecz szukać ich w kinach studyjnych.
Takim szczególnym filmem jest „Czarny koń” Todda Solondza, niezależna produkcja amerykańska, którą wzmocniono świetnymi rolami drugoplanowymi Mii Farrow (efektowny come back) i Christophera Walkena oraz – przede wszystkim – fenomenalnej Selmy Blair.
Obserwując losy Abego (Jordan Gelber), ma się wrażenie podróżowania wąskimi kanałami ludzkiego mózgu. Na ekranie pojawiają się projekcje prawdy i nieprawdy, to znaczy faktów i niefaktów z życia pewnego niewydarzonego 35-letniego tłuściocha - zakomplesionego tupeciarza, zawodzącego tych, którzy w niego wierzą, i starającego się o względy tych, którzy mają go w nosie. Cały ten trochę realny, trochę nierealny świat przypomina psychodeliczny domek dla lalek – z garażem, podjazdem i ze sklepem z zabawkami. Czysty surrealizm w XXI-wiecznym popkulturowym wydaniu.
Myślę, że Luis Buñuel byłby dumny z Solondza. Na uboczu Hollywoodu powstał bowiem majstersztyk w jego stylu i zarazem coś w rodzaju „filmowego jeża”, którego kolce raz po raz kłują nas boleśnie. Każdego w innym momencie i pewnie w innym miejscu. Boli? To rozetrzyj i zaznacz w pamięci! Nie boli? Może trzeba naprawić wrażliwość?
Takim szczególnym filmem jest „Czarny koń” Todda Solondza, niezależna produkcja amerykańska, którą wzmocniono świetnymi rolami drugoplanowymi Mii Farrow (efektowny come back) i Christophera Walkena oraz – przede wszystkim – fenomenalnej Selmy Blair.
Obserwując losy Abego (Jordan Gelber), ma się wrażenie podróżowania wąskimi kanałami ludzkiego mózgu. Na ekranie pojawiają się projekcje prawdy i nieprawdy, to znaczy faktów i niefaktów z życia pewnego niewydarzonego 35-letniego tłuściocha - zakomplesionego tupeciarza, zawodzącego tych, którzy w niego wierzą, i starającego się o względy tych, którzy mają go w nosie. Cały ten trochę realny, trochę nierealny świat przypomina psychodeliczny domek dla lalek – z garażem, podjazdem i ze sklepem z zabawkami. Czysty surrealizm w XXI-wiecznym popkulturowym wydaniu.
Myślę, że Luis Buñuel byłby dumny z Solondza. Na uboczu Hollywoodu powstał bowiem majstersztyk w jego stylu i zarazem coś w rodzaju „filmowego jeża”, którego kolce raz po raz kłują nas boleśnie. Każdego w innym momencie i pewnie w innym miejscu. Boli? To rozetrzyj i zaznacz w pamięci! Nie boli? Może trzeba naprawić wrażliwość?
Więcej możesz przeczytać w 2/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.