Nie uczestniczyła w telewizyjnym show, zwanym dziś mylnie programem publicystycznym, nie zwiększała niczyjej „oglądalności”, nic też nie wiedziała o liczbie „kliknięć” – głównym kryterium dziennikarskiego sukcesu. Była z innej epoki. Jak mówiła: „Dziennikarstwo to moja grupa krwi”. Nie sądzę. Z grupą krwi człowiek się rodzi, a jej dziennikarstwo było powołaniem, ale przede wszystkim – ogromną pracą.
Jerzy Urban, godząc się na wywiad z Teresą Torańską, napisał do niej: „Odczuwam potrzebę akuszerki. Dla mnie byłoby ciekawe, dwanaście lat po upadku PRL, i nim przyjdzie skleroza, do uświadomienia sobie wstecz motywów różnych wyborów i postępków, których nie umie się odtworzyć samemu sobie ani z udziałem dziennikarzy mało wiedzących o czasach minionych lub nadmiernie przyjaznych”. Torańska bardzo dużo wiedziała o czasach minionych i nigdy – w rozmowach – nie przejawiała nadmiernej przyjaźni. Była zasadnicza, konkretna, choć ciepła. „Tereniu” – mówił do niej Jarosław Kaczyński. „Córciu” – Kazimierz Kąkol. A rzeczywiście była akuszerką. Prawdy.
Czytając w zeszłym tygodniu jej wywiady, konstruowałam sobie zbiór zasad praktycznych (etycznych?) dobrego dziennikarstwa. Nie wiedząc, że nie będę mogła ich skonsultować z autorką. Są dość przejrzyste. To był jej warsztat pracy. Warto, by stał się warsztatem innych.
Przede wszystkim wiedza o konkretach. Większość wykształconych dziennikarzy humanistów (też ginący gatunek) potrafi zaskakiwać swojego rozmówcę elokwencją, przytłaczać nazwiskami, teoriami, interpretacjami. Torańska była ascetyczna, żadnego popisu erudycji. Tylko fakty. Pamiętała, wyszukiwała i przypominała zapomniane szczegóły, ważne zarówno dla odtworzenia prawdy, jak i wypełnienia luki w motywach działań. Iluż jej rozmówców było zaskoczonych! „Nie pamiętałem tego!”, „Naprawdę?”, „Skąd to pani wie?!”. Nie wiem, jak to robiła, skąd brała te wszystkie informacje, jak mieściła je w pamięci, jak potrafiła potraktować je instrumentalnie, a nie triumfalistycznie. Umiała też i zalecała stosowanie zasady zawieszenia sądów własnych, opinii i emocji. Była neutralna, sympatyczna, nigdy napastliwa czy agresywna, ale też nigdy – uległa, oczarowana (rozmówcą) czy „nadmiernie przyjazna”. W każdej rozmowie – jak Sokrates ze swoimi rozmówcami – starała się wydobyć prawdę. I jak on nigdy nie miała pewności, czy ją ma. Miała jednak pewność, że tylko to ją interesuje.
Potrafiła też omijać rafy konfliktu. Trudna umiejętność, w końcu każdy jest tylko człowiekiem. Mocne zderzenie z rozmówcą wygrywała na swoją korzyść, to znaczy na korzyść głównego wątku rozmowy. Gdy podnosiły ją emocje, mówiła sobie: „ad rem”, trzeba wyjaśnić sprawę, a nie eksponować słuszność własnych racji. Uparta była wyłącznie przy faktach, ale tu nie miała przeciwników. Bo wobec faktów, jak wobec rozmówców, była skrupulatna i pokorna. To niezbywalny atrybut dziennikarstwa rozumianego w sposób akuszerski. W jednej z rozmów dotyczących jej ostatniej książki (o Smoleńsku, czyli – jak twierdziła – o Polsce) powiedziała, że ważne jest pytanie różnych świadków zdarzenia o to samo, bo każdy widzi świat nieco inaczej. Każdy zwraca uwagę na inne szczegóły czy relacje. Prawdę buduje się z jej okruchów, a gdy jest ich zbyt mało, nikt nie ma prawa mówić, że prawdę posiadł. Chyba nic nie było jej bardziej obce niż przekonanie, że ktoś z racji politycznych, religijnych, historycznych czy nawet warsztatowych może mieć monopol na „prawdę”.
A mimo to. Mimo jej przywiązania do konkretów, mimo zawieszania własnych opinii i sądów, mimo pokory wobec rozmówców i faktów czuło się (bo nie czytało o nich) jej przekonania moralne i polityczne. Była nie tylko skutecznym instrumentem poszukiwania prawdy, ale – zarazem i nieuchronnie – kimś zasadniczo prawym. Zawsze była po „dobrej stronie mocy”, choć nigdy ostentacyjnie, z poczuciem wyższości czy pychy.
Gdy pokonała swojego pierwszego raka, mówiła „wiem, że będzie już dobrze”. Tryskała energią. To było jak wczoraj. Przy kolejnych zawirowaniach choroby jedyną akuszerką cierpienia okazała się śmierć.
Jerzy Urban, godząc się na wywiad z Teresą Torańską, napisał do niej: „Odczuwam potrzebę akuszerki. Dla mnie byłoby ciekawe, dwanaście lat po upadku PRL, i nim przyjdzie skleroza, do uświadomienia sobie wstecz motywów różnych wyborów i postępków, których nie umie się odtworzyć samemu sobie ani z udziałem dziennikarzy mało wiedzących o czasach minionych lub nadmiernie przyjaznych”. Torańska bardzo dużo wiedziała o czasach minionych i nigdy – w rozmowach – nie przejawiała nadmiernej przyjaźni. Była zasadnicza, konkretna, choć ciepła. „Tereniu” – mówił do niej Jarosław Kaczyński. „Córciu” – Kazimierz Kąkol. A rzeczywiście była akuszerką. Prawdy.
Czytając w zeszłym tygodniu jej wywiady, konstruowałam sobie zbiór zasad praktycznych (etycznych?) dobrego dziennikarstwa. Nie wiedząc, że nie będę mogła ich skonsultować z autorką. Są dość przejrzyste. To był jej warsztat pracy. Warto, by stał się warsztatem innych.
Przede wszystkim wiedza o konkretach. Większość wykształconych dziennikarzy humanistów (też ginący gatunek) potrafi zaskakiwać swojego rozmówcę elokwencją, przytłaczać nazwiskami, teoriami, interpretacjami. Torańska była ascetyczna, żadnego popisu erudycji. Tylko fakty. Pamiętała, wyszukiwała i przypominała zapomniane szczegóły, ważne zarówno dla odtworzenia prawdy, jak i wypełnienia luki w motywach działań. Iluż jej rozmówców było zaskoczonych! „Nie pamiętałem tego!”, „Naprawdę?”, „Skąd to pani wie?!”. Nie wiem, jak to robiła, skąd brała te wszystkie informacje, jak mieściła je w pamięci, jak potrafiła potraktować je instrumentalnie, a nie triumfalistycznie. Umiała też i zalecała stosowanie zasady zawieszenia sądów własnych, opinii i emocji. Była neutralna, sympatyczna, nigdy napastliwa czy agresywna, ale też nigdy – uległa, oczarowana (rozmówcą) czy „nadmiernie przyjazna”. W każdej rozmowie – jak Sokrates ze swoimi rozmówcami – starała się wydobyć prawdę. I jak on nigdy nie miała pewności, czy ją ma. Miała jednak pewność, że tylko to ją interesuje.
Potrafiła też omijać rafy konfliktu. Trudna umiejętność, w końcu każdy jest tylko człowiekiem. Mocne zderzenie z rozmówcą wygrywała na swoją korzyść, to znaczy na korzyść głównego wątku rozmowy. Gdy podnosiły ją emocje, mówiła sobie: „ad rem”, trzeba wyjaśnić sprawę, a nie eksponować słuszność własnych racji. Uparta była wyłącznie przy faktach, ale tu nie miała przeciwników. Bo wobec faktów, jak wobec rozmówców, była skrupulatna i pokorna. To niezbywalny atrybut dziennikarstwa rozumianego w sposób akuszerski. W jednej z rozmów dotyczących jej ostatniej książki (o Smoleńsku, czyli – jak twierdziła – o Polsce) powiedziała, że ważne jest pytanie różnych świadków zdarzenia o to samo, bo każdy widzi świat nieco inaczej. Każdy zwraca uwagę na inne szczegóły czy relacje. Prawdę buduje się z jej okruchów, a gdy jest ich zbyt mało, nikt nie ma prawa mówić, że prawdę posiadł. Chyba nic nie było jej bardziej obce niż przekonanie, że ktoś z racji politycznych, religijnych, historycznych czy nawet warsztatowych może mieć monopol na „prawdę”.
A mimo to. Mimo jej przywiązania do konkretów, mimo zawieszania własnych opinii i sądów, mimo pokory wobec rozmówców i faktów czuło się (bo nie czytało o nich) jej przekonania moralne i polityczne. Była nie tylko skutecznym instrumentem poszukiwania prawdy, ale – zarazem i nieuchronnie – kimś zasadniczo prawym. Zawsze była po „dobrej stronie mocy”, choć nigdy ostentacyjnie, z poczuciem wyższości czy pychy.
Gdy pokonała swojego pierwszego raka, mówiła „wiem, że będzie już dobrze”. Tryskała energią. To było jak wczoraj. Przy kolejnych zawirowaniach choroby jedyną akuszerką cierpienia okazała się śmierć.
Więcej możesz przeczytać w 2/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.