Dowiaduję się, że około 60 proc. uczniów gimnazjum nie wie, kiedy była II wojna światowa. W pierwszym odruchu jestem wstrząśnięty, jak w reakcji na wypowiedź tego posła, który powstanie warszawskie umieścił w 1989 r. Po chwili jednak, po rozmowach ze znajomymi, którzy nie przywiązują do przeszłości, do historii wagi, zaczynam się zastanawiać, czy warto się oburzać na fakty, które istnieją i są nieuniknione. Czy warto narzekać na minimalną liczbę godzin nauczania historii w szkołach? Czy warto się zastanawiać, dlaczego moje dzieci, moi studenci i doktoranci – przecież humaniści – niemal nic lub wprost nic nie wiedzą na temat powstania styczniowego?
Dla mnie Iganie, przez które przejeżdżam w drodze do i z Warszawy, Małogoszcz czy Kock to miejsca dobrze umieszczone w pamięci i w wyobraźni przeszłości. Dla mnie, dla wielu spośród nas, powikłana historia II Rzeczypospolitej dostarcza podstaw do rozważań na temat współczesności. Ale czy rzeczywiście wnioski z tych rozważań mają większy sens?
Przeżywamy kryzys nie tylko bankowy i finansowy, ale także kryzys pamięci. Wprawdzie książki „historyczne”, a przede wszystkim dzienniki, listy, autobiografie i biografie są całkiem modne, również na Zachodzie, ale stosunek do nich jest zupełnie inny niż dawniej. To są ciekawostki, a nie dowody na ciągłość naszej kultury. Czytamy je w dowolnym porządku: raz o Iwaszkiewiczu, kiedy indziej o Churchillu lub o historii pojmowania śmierci w wiekach średnich. Wszystko jest ciekawe, jeżeli dobrze napisane, ale nic nie ma żadnego związku z naszą rzeczywistością. Nie czytamy tych książek po to, żeby rozumieć lepiej, a tylko po to, by się zabawić. Nic znowu w tym złego, tyle że status książek historycznych jest identyczny jak innych ciekawych książek, o tym – na przykład – jak żyją mieszkańcy jednej z południowych wysp, co jedzą w Mongolii, jak żyją delfiny lub jaka była przeszłość znanej gwiazdy filmowej.
Historia odchodzi, historia przestaje mieć znaczenie, także w oficjalnych dokumentach Unii Europejskiej, a jej ślady – martwe znaczenia – ujawniane są z obowiązku przy okazji świąt narodowych i innych podobnych. Nawet ci szaleńcy, którzy w upał, w strojach rycerskich odgrywają na poważnie bitwę pod Grunwaldem, po prostu się bawią, a rzeczywista historia tej bitwy nic ich nie obchodzi, a już kontekst polityczny, konsekwencje czy znaczenia dla późniejszej historii Polski – to ziemia nieznana.
Historia odchodzi, przeszłość odchodzi – także w kulturze, już prawie nikt nie czyta prozy Żeromskiego, Orzeszkowej, Prusa czy Sienkiewicza. Tacy poeci, jak Asnyk, Pol czy Tetmajer, już nie istnieją, może jeszcze Mickiewicz czy Słowacki w wycinkach pobędą z nami, ale też nie za długo. Nie ma nad czym ronić łez, ale powstaje bardzo praktyczne zagadnienie, a mianowicie – mówiąc szumnie – problem komunikacji społecznej. Znaczna część przekazu dokonywana była za pomocą odniesień do przeszłości, obecnie jest to już niemożliwe. Tylko co pojawi się na to miejsce? Obawiam się, że po prostu brak przekazu.
Dla społeczeństwa liberalnego historia jest zaiste zbędnym bagażem i liberałowie na całym Zachodzie, a więc i w Polsce, zacierają ręce, widząc, że historia odchodzi. Powstaje jednak pytanie, czy wspólnotę pamięci, tworzoną przez doniesienie do przeszłości, może całkowicie zastąpić wspólnota interesu. Taka wspólnota całkowicie zdominowała Unię Europejską w ostatnim okresie. Walka toczy się o uzgodnienie interesów, a pamięć, do której niektórzy – jak kraje postkomunistyczne – próbują się czasem odwołać, nie tylko nie odgrywa żadnej roli, ale jest wręcz przedmiotem ironicznych uwag.
W Polsce także wspólnota interesu zastępuje wspólnotę pamięci. Gdyby ją tylko uzupełniała, nie byłoby nic złego, ale wspólnota interesu wypycha wspólnotę pamięci, bo wolimy naszego oportunizmu i naszych głupstw nie pamiętać, chyba że się przydadzą w – i tak niezrozumiałej dla większości społeczeństwa – walce politycznej. Tak bardzo bym się tym nie przejmował, gdybym wierzył, że wspólnota interesu jest naprawdę możliwa i długotrwała. A nie wierzę.
Dla mnie Iganie, przez które przejeżdżam w drodze do i z Warszawy, Małogoszcz czy Kock to miejsca dobrze umieszczone w pamięci i w wyobraźni przeszłości. Dla mnie, dla wielu spośród nas, powikłana historia II Rzeczypospolitej dostarcza podstaw do rozważań na temat współczesności. Ale czy rzeczywiście wnioski z tych rozważań mają większy sens?
Przeżywamy kryzys nie tylko bankowy i finansowy, ale także kryzys pamięci. Wprawdzie książki „historyczne”, a przede wszystkim dzienniki, listy, autobiografie i biografie są całkiem modne, również na Zachodzie, ale stosunek do nich jest zupełnie inny niż dawniej. To są ciekawostki, a nie dowody na ciągłość naszej kultury. Czytamy je w dowolnym porządku: raz o Iwaszkiewiczu, kiedy indziej o Churchillu lub o historii pojmowania śmierci w wiekach średnich. Wszystko jest ciekawe, jeżeli dobrze napisane, ale nic nie ma żadnego związku z naszą rzeczywistością. Nie czytamy tych książek po to, żeby rozumieć lepiej, a tylko po to, by się zabawić. Nic znowu w tym złego, tyle że status książek historycznych jest identyczny jak innych ciekawych książek, o tym – na przykład – jak żyją mieszkańcy jednej z południowych wysp, co jedzą w Mongolii, jak żyją delfiny lub jaka była przeszłość znanej gwiazdy filmowej.
Historia odchodzi, historia przestaje mieć znaczenie, także w oficjalnych dokumentach Unii Europejskiej, a jej ślady – martwe znaczenia – ujawniane są z obowiązku przy okazji świąt narodowych i innych podobnych. Nawet ci szaleńcy, którzy w upał, w strojach rycerskich odgrywają na poważnie bitwę pod Grunwaldem, po prostu się bawią, a rzeczywista historia tej bitwy nic ich nie obchodzi, a już kontekst polityczny, konsekwencje czy znaczenia dla późniejszej historii Polski – to ziemia nieznana.
Historia odchodzi, przeszłość odchodzi – także w kulturze, już prawie nikt nie czyta prozy Żeromskiego, Orzeszkowej, Prusa czy Sienkiewicza. Tacy poeci, jak Asnyk, Pol czy Tetmajer, już nie istnieją, może jeszcze Mickiewicz czy Słowacki w wycinkach pobędą z nami, ale też nie za długo. Nie ma nad czym ronić łez, ale powstaje bardzo praktyczne zagadnienie, a mianowicie – mówiąc szumnie – problem komunikacji społecznej. Znaczna część przekazu dokonywana była za pomocą odniesień do przeszłości, obecnie jest to już niemożliwe. Tylko co pojawi się na to miejsce? Obawiam się, że po prostu brak przekazu.
Dla społeczeństwa liberalnego historia jest zaiste zbędnym bagażem i liberałowie na całym Zachodzie, a więc i w Polsce, zacierają ręce, widząc, że historia odchodzi. Powstaje jednak pytanie, czy wspólnotę pamięci, tworzoną przez doniesienie do przeszłości, może całkowicie zastąpić wspólnota interesu. Taka wspólnota całkowicie zdominowała Unię Europejską w ostatnim okresie. Walka toczy się o uzgodnienie interesów, a pamięć, do której niektórzy – jak kraje postkomunistyczne – próbują się czasem odwołać, nie tylko nie odgrywa żadnej roli, ale jest wręcz przedmiotem ironicznych uwag.
W Polsce także wspólnota interesu zastępuje wspólnotę pamięci. Gdyby ją tylko uzupełniała, nie byłoby nic złego, ale wspólnota interesu wypycha wspólnotę pamięci, bo wolimy naszego oportunizmu i naszych głupstw nie pamiętać, chyba że się przydadzą w – i tak niezrozumiałej dla większości społeczeństwa – walce politycznej. Tak bardzo bym się tym nie przejmował, gdybym wierzył, że wspólnota interesu jest naprawdę możliwa i długotrwała. A nie wierzę.
Więcej możesz przeczytać w 2/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.