Nowy rok ma paskudny zestaw liczb. Nie jestem przesądny, ale 2013 mi się nie podoba. Jakie to ma jednak znaczenie? Ci, którzy mieli się narodzić, przyjdą na świat. Odejdą ci, którzy mieli odejść. Jak obszerna musi być łódź, by zmieścili się w niej odpływający z roku 2012, których znałem blisko lub nieco dalej. Czasami widziani przez chwilę, bardziej nam bliscy niż znajomi od pół wieku. W takie długie znajomości i przyjaźnie wdaje się czasami gangrena. A ostro i gorąco widzimy drugiego człowieka przy pierwszym spotkaniu. Tak ujrzałem Carlosa Fuentesa i jego miłą żonę, z którymi przed laty spędziłem dzień w Krakowie.
I oto rok 2012 ze zmarłymi niknie na horyzoncie. Na dziobie siedzi Wisława i grozi mi palcem: – Tomek, więcej optymizmu, nie opłaca się być pesymistą... Wołam: – Popatrz, jak się staram. Przy sterze Carlos Fuentes, wytrawny żeglarz. W środku przycupnął pan Zbyszek, w swoich za długich krótkich porciętach, za życia zawsze naburmuszony, to i taki po śmierci. Ceniłem go jednak, był czuły wobec kortów Warszawianki. A ta duża głowa należy do rysownika Andrzeja Czeczota. Poznałem go w Nowym Jorku, gdzie cierpiał małe biedy i wielkie upokorzenia. W mojej obecności dozorczyni domu na Bronksie, gdzie mieszkał, zrobiła mu awanturę, że jego syn wybił dziurę w ścianie windy. Taka dziura na cały Nowy Jork! W jego mieszkaniu, w koszu na śmieci ujrzałem wyrzucony rysunek, szaloną głowę Murzyna z frunącymi fragmentami roztrzaskanej Afryki. – Jak wyrzucasz, to daj mi – ja do niego. – To sobie weź – on na to. Patrzy teraz na mnie z ramki ten obrazek i zionie wielką gębą i energią. Piszę te słowa, a tu telefony z PAP, głos żałobny i przepraszający, od razu wiem, że ktoś umarł. Teresa Torańska! Znaliśmy się nieźle, ale jakby z rzadka. Poznałem ją w pierwszych tygodniach stanu wojennego, w dziupli mieszkania szalonego reportera Michała Mońki. Drążył wtedy nogi krzeseł i stołu, by robić w nich skrytki na konspiracyjne materiały. Z nią po latach wspólna podróż z pączkami od Bliklego na urodziny Zosi Hertzowej do Maisons-Laffitte. Dziwiła się pani Zosia z Giedroyciem, że te pączki takie małe, przed wojną były jakby większe. Ostatni raz widziałem Teresę na pogrzebie Basi Łopieńskiej. Ach, te pogrzeby, z moim włącznie. Czy nie byłoby bardziej elegancko rozfrunąć się jak główka dmuchawca? Tylko kto miałby dmuchać? Bez śmierci życie byłoby już zupełnie nie do zniesienia, więc uważam, Wisławo, że wcale teraz nie przysmęcam. I sama powiedziałaś pod koniec, z ironicznym uśmiechem: „Dosyć”.
W nowy rok wchodzę tradycyjnie w towarzystwie niewielu par oczu, ale serdecznych. Mój wydawca zachorował, ale psychiatra przybył. Wcześniej były święta w rodzinnej wsi żony. Jej brat trzyma sto srok za ogon i coraz wyżej z nimi fruwa, jeśli nie po Francji, to po Włoszech, teraz chce do Szanghaju. A ja widzę, jak wokół sypią się ludziom biznesy, z reguły tym niepoprawnym optymistom. To sprawdzało się w latach 90. Nadszedł jednak czas realizmu, tego roku to już nie oszukasz. Przegrywa jednak też ten, kto się nie unowocześnił. Więc w rodzinnym domu stary gospodarz nie siedzi już na głównym miejscu przy stole. Mruczy: – Niemcy wykupują Polskę, wszystko padło, nawet Ursus zmarnowano. – Niemcy, czyli Turcy – mówię. – Przecież Turcy i Polacy kręcą teraz Niemcami, a tak naprawdę wszystkim sterują Chińczycy. A myślę: „Starzy zardzewiałą śrubą przytwierdzeni do ziemi, kiedy młodzi fruną często za wysoko”.
Nowy rok to niepokój, jaka część społeczeństwa poczuje się skrzywdzona przez los i jak to wykorzystają politycy. Z rzeczy małych, acz wielkich, jest inwazja elektronicznych papierosów. I osaczenie polskich kierowców przez radary. A rośnie też martyrologia naszych zwierząt domowych, dręczonych fajerwerkami o północy. Nasi goście przed północą musieli wracać, bali się, że pies sam w domu im zejdzie. Fascynujące zjawisko, jak domowe zwierzęta stają się z każdym rokiem coraz bardziej ludźmi, kiedy my się barbaryzujemy, bawiąc się fajerwerkami jak dzieci, gdy one już smacznie śpią.
I oto rok 2012 ze zmarłymi niknie na horyzoncie. Na dziobie siedzi Wisława i grozi mi palcem: – Tomek, więcej optymizmu, nie opłaca się być pesymistą... Wołam: – Popatrz, jak się staram. Przy sterze Carlos Fuentes, wytrawny żeglarz. W środku przycupnął pan Zbyszek, w swoich za długich krótkich porciętach, za życia zawsze naburmuszony, to i taki po śmierci. Ceniłem go jednak, był czuły wobec kortów Warszawianki. A ta duża głowa należy do rysownika Andrzeja Czeczota. Poznałem go w Nowym Jorku, gdzie cierpiał małe biedy i wielkie upokorzenia. W mojej obecności dozorczyni domu na Bronksie, gdzie mieszkał, zrobiła mu awanturę, że jego syn wybił dziurę w ścianie windy. Taka dziura na cały Nowy Jork! W jego mieszkaniu, w koszu na śmieci ujrzałem wyrzucony rysunek, szaloną głowę Murzyna z frunącymi fragmentami roztrzaskanej Afryki. – Jak wyrzucasz, to daj mi – ja do niego. – To sobie weź – on na to. Patrzy teraz na mnie z ramki ten obrazek i zionie wielką gębą i energią. Piszę te słowa, a tu telefony z PAP, głos żałobny i przepraszający, od razu wiem, że ktoś umarł. Teresa Torańska! Znaliśmy się nieźle, ale jakby z rzadka. Poznałem ją w pierwszych tygodniach stanu wojennego, w dziupli mieszkania szalonego reportera Michała Mońki. Drążył wtedy nogi krzeseł i stołu, by robić w nich skrytki na konspiracyjne materiały. Z nią po latach wspólna podróż z pączkami od Bliklego na urodziny Zosi Hertzowej do Maisons-Laffitte. Dziwiła się pani Zosia z Giedroyciem, że te pączki takie małe, przed wojną były jakby większe. Ostatni raz widziałem Teresę na pogrzebie Basi Łopieńskiej. Ach, te pogrzeby, z moim włącznie. Czy nie byłoby bardziej elegancko rozfrunąć się jak główka dmuchawca? Tylko kto miałby dmuchać? Bez śmierci życie byłoby już zupełnie nie do zniesienia, więc uważam, Wisławo, że wcale teraz nie przysmęcam. I sama powiedziałaś pod koniec, z ironicznym uśmiechem: „Dosyć”.
W nowy rok wchodzę tradycyjnie w towarzystwie niewielu par oczu, ale serdecznych. Mój wydawca zachorował, ale psychiatra przybył. Wcześniej były święta w rodzinnej wsi żony. Jej brat trzyma sto srok za ogon i coraz wyżej z nimi fruwa, jeśli nie po Francji, to po Włoszech, teraz chce do Szanghaju. A ja widzę, jak wokół sypią się ludziom biznesy, z reguły tym niepoprawnym optymistom. To sprawdzało się w latach 90. Nadszedł jednak czas realizmu, tego roku to już nie oszukasz. Przegrywa jednak też ten, kto się nie unowocześnił. Więc w rodzinnym domu stary gospodarz nie siedzi już na głównym miejscu przy stole. Mruczy: – Niemcy wykupują Polskę, wszystko padło, nawet Ursus zmarnowano. – Niemcy, czyli Turcy – mówię. – Przecież Turcy i Polacy kręcą teraz Niemcami, a tak naprawdę wszystkim sterują Chińczycy. A myślę: „Starzy zardzewiałą śrubą przytwierdzeni do ziemi, kiedy młodzi fruną często za wysoko”.
Nowy rok to niepokój, jaka część społeczeństwa poczuje się skrzywdzona przez los i jak to wykorzystają politycy. Z rzeczy małych, acz wielkich, jest inwazja elektronicznych papierosów. I osaczenie polskich kierowców przez radary. A rośnie też martyrologia naszych zwierząt domowych, dręczonych fajerwerkami o północy. Nasi goście przed północą musieli wracać, bali się, że pies sam w domu im zejdzie. Fascynujące zjawisko, jak domowe zwierzęta stają się z każdym rokiem coraz bardziej ludźmi, kiedy my się barbaryzujemy, bawiąc się fajerwerkami jak dzieci, gdy one już smacznie śpią.
Więcej możesz przeczytać w 2/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.