Dwa tygodnie przed zaplanowanymi na najbliższy piątek wyborami zmarł 87-letni ajatollah Dżalaluddin Taheri – mentor irańskich reformatorów, który Najwyższego Przywódcę, ajatollaha Alego Chameneiego, nazwał dyktatorem. Na pogrzeb do Isfahanu zjechały dziesiątki tysięcy zwolenników duchownego, a ceremonia zamieniła się w gigantyczny antyrządowy wiec. Co zaskakujące, krążący na obrzeżach tłumu basidże – członkowie „perskiego ZOMO”, paramilitarnego Korpusu Strażników Rewolucji – tym razem nie zareagowali. Władze w Teheranie najwyraźniej nie chcą prowokować zwolenników ruchu reformatorskiego, jeśli nie ma takiej potrzeby. Jak na razie Iran przed wyborami jest spokojny.
Może dlatego, że Rada Strażników Rewolucji – dwunastoosobowa komisja złożona z teologów i prawników – w przedbiegach wyeliminowała dwóch budzących najwięcej emocji kandydatów. Niegdysiejszy prezydent Ali Rafsandżani, zwany Rekinem, okazał się „za stary”. – 78-letni ajatollah mógłby pracować jedynie po kilka godzin dziennie – uzasadniali swoją decyzję klerycy z Rady. Z kolei Esfandiar Meszai, szef kancelarii Ahmadineżada, który przez lata uchodził za złego ducha podszeptującego ustępującemu prezydentowi ultranacjonalistyczne idee, został odstrzelony, bo kampanię rozpoczął, grożąc, że ujawni zakulisowe informacje o elitach.
W wyścigu zostało ośmiu pretendentów do urzędu. Wśród nich liczą się tak naprawdę trzej: rządzący od ośmiu lat stolicą Mohammad Bagher Galibaf, były wiceprezydent Mohammad Reza Aref oraz wieloletni przewodniczący Najwyższej Rady Bezpieczeństwa Narodowego Hassan Rouhani. Pierwszy z nich uchodzi za kandydata konserwatystów. Dwaj pozostali to ludzie obozu liberalno-reformatorskiego. Obaj cieszą się sporym poparciem. Żaden nie chce zrezygnować na rzecz drugiego, by zwiększyć szanse swojej formacji. Wbrew powtarzanym na Zachodzie kliszom o „religijnej dyktaturze” kampania toczy się według tych samych zasad co w krajach demokratycznych. Pod koniec maja wszyscy adwersarze starli się w emitowanej na żywo telewizyjnej debacie. Autobusy z politykami krążą niestrudzenie po całym kraju. Media publikują sondaże wyborcze, z których wynika, że na czele stawki są Galibaf i Aref. Każdy z nich może liczyć na 25-30 proc. głosów – i to oni pewnie zmierzą się w drugiej turze, zaplanowanej na 21 czerwca.
Świat pyta, czy po wyborach Iran będzie bardziej skory do rozmów na temat swojego programu nuklearnego. Odpowiedzi trzeba szukać w Waszyngtonie. Wraz z odejściem Ahmadineżada dyplomatyczna furtka zostaje uchylona. Wprawdzie kierunki polityki zagranicznej Teheranu zostały wytyczone dekady temu i kolejni przywódcy przekonali Irańczyków, że program nuklearny ma charakter cywilny i jest fundamentem dumy narodowej. Dziś popiera go 63 proc. obywateli. Jednak w dyplomacji kluczowy bywa styl, w jakim sprawy się załatwia. Obaj prawdopodobni uczestnicy drugiej tury to gołębie w porównaniu z reprezentującym ultrajastrzębie skrzydło odchodzącym Ahmadineżadem. Szczególnie w przypadku zwycięstwa Arefa szansa na poprawę relacji będzie realna. Liberalny prezydent z lat 1997-2005 Mohammad Chatami udowodnił światu, że Iran może być cennym sojusznikiem.
Dziś nikt już nie pamięta, że gdy Amerykanie wchodzili do Afganistanu, to Teheran dostarczył im wielu cennych informacji wywiadowczych i uruchomił swoje wpływy, by wesprzeć gabinet Hamida Karzaja w Kabulu. Dwa lata później, gdy rozsypał się reżim Saddama Husajna w Bagdadzie, wystraszeni Irańczycy złożyli Amerykanom bezprecedensową propozycję: dokonają całkowitego i bezwarunkowego rozbrojenia w zamian za pełne wznowienie kontaktów dyplomatycznych. Ale administracja George’a Busha juniora właśnie wyruszała na krucjatę – faks, który przyszedł w tej sprawie do Białego Domu, pozostał bez odpowiedzi. – W zamian za nasze wsparcie doczekaliśmy się umieszczenia na osi zła – skarżył się Chatami egipskiemu nobliście Mohamedowi ElBaradei, wówczas szefowi Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej.
Dziś ruch znów leży po stronie Amerykanów. A raczej brak ruchu. Eksperci przekonują, że najlepsze, co USA mogą robić w czasie irańskich wyborów, to siedzieć cicho i czekać na wyniki. Tymczasem Waszyngton nie szczędzi Teheranowi kuksańców. Z jednej strony Biały Dom zdecydował o tymczasowym poluzowaniu sankcji – pozwalając na wwóz do kraju komputerów, telefonów komórkowych i oprogramowania, co najwyraźniej było gestem mającym ułatwić mobilizację potencjalnych demonstrantów, którzy chcieliby kontestować wyniki głosowania. Z drugiej jednak – Amerykanie starają się zaciskać finansową pętlę na szyi Irańczyków: tydzień przed wyborami przyjęli prawo mające w założeniu zmiażdżyć irańską walutę – riala. Wszelkie państwa i instytucje, które dokonują w niej transakcji, będą musiały się liczyć z reakcją USA. Lata doświadczeń przekonują, że takie sankcje nie przynoszą skutków. Iran dalej będzie robił swoje i – jak twierdzi większość obserwatorów – to, że wyprodukuje bombę, jest tylko kwestią czasu. Zachód powinien zacząć się do tej myśli przyzwyczajać. Z nowym prezydentem w Teheranie, kimkolwiek by był – warto się polubić. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.