Największym sukcesem ludu pracującego miast i wsi III RP jest bez wątpienia boom motoryzacyjny. Podczas gdy za gen. Jaruzelskiego samochód był obiektem westchnień, w III RP stał się powszechnie dostępną bryką. Zamiast więc śpiewać tęsknie jak w PRL: „Nie dla nas sznur samochodów, niech dalej jadą wprost przed siebie”, możemy zapewniać, że mamy cztery kółka na zawołanie. Liczba osobówek na drogach przekracza już 18 mln sztuk. Czyli nad Wisłą za Tuska jeden samochód przypada na dwie osoby. Nie przeszkadza nam, że w większości są to używane, wiekowe rzęchy sprowadzane z zagranicy i kupowane za kilka tysięcy złotych. Ważne, że samochód stał się towarem pierwszej potrzeby. I byłoby dobrze, gdyby rządzący odwdzięczyli się swym wyborcom i robili wszystko, aby automobilową drogę usłać różami. Niestety rządzącym znudziły się tłok na drogach i korki. Na to, jak okazało się, sposób jest jeden, a za to prosty – uprzykrzanie życia posiadaczom czterech kół.
Rządzący w Polsce od lat mają jeden sposób na poprawę krajowych wskaźników ekonomicznych. Polega on na wydzieraniu zdobyczy socjalnych, takich jak niegdysiejsze karty hutnika, stoczniowca, nauczyciela, wiek emerytalny, skracanie czasu pracy itd. Teraz to wydziedziczanie objęło inne obszary życia, m.in. motoryzację. Co prawda dzięki Unii Europejskiej zobaczyliśmy ostatnio autostrady na polskiej ziemi, ale aby nie było nam do śmiechu, wprowadzono wysokie opłaty za przejechany kilometr, które uiszcza się na tzw. bramkach. W rezultacie przejazd z Warszawy do Frankfurtu nad Odrą kosztuje ponad 100 zł i będzie jeszcze droższy, podobnie przejazd nad morze i w góry. Za kilka lat wyjazd z miasta będzie wymagał jeszcze grubszego portfela dla opłacania co krok kosztownego myta.
Na autostradowe bramki wydano dotychczas przeszło miliard, a zaplanowano dalsze półtora. Te szaleńcze wydatki zostały co prawda z dnia na dzień zatrzymane przez wicepremier Bieńkowską, i chwała jej za to, tyle że zapowiedziane już wprowadzenie elektronicznych urządzeń do poboru myta będzie kosztowało równie wiele, o ile nie więcej. Swego czasu był na posadzie w rządzie Millera łebski, jak się okazało po czasie, wicepremier z Unii Pracy, nazywał się Marek Pol. Zakończył rządową karierę gwałtownie, bo nieborak zamiast opłat podobnych do omawianych powyżej zaproponował obowiązkowe – dla posiadaczy samochodów – kupony roczne za 400 zł. Zagniewany naród powiedział na to ministrowi, przezywanemu lekceważąco Jaś Fasola, zbiorowe „nie”. I tym sposobem zamiast płacić 400 zł rocznie i hulać po autostradach za grosze – jak czynią to Czesi, Słowacy, Austriacy, a niebawem Niemcy – wybraliśmy kosztowne, a nużące opłaty za każdy przejazd. Ta forma myta ma jeszcze jedną właściwość. W dniach wzmożonego ruchu powoduje na autostradach gigantyczne korki, które wydłużają podróż nawet o przeszło godzinę. I tym sposobem z powodu chciwości tak rządzących, jak i dzierżawców autostrad znaleźliśmy się w krainie absurdu.
W Warszawie na przykład zamiast ułatwiać nam jazdę po mieście, władza zwęża ulice w centrum Warszawy – oprócz Świętokrzyskiej na tapecie pojawiły się Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie – i za Boga nie chce słuchać o budowie podziemnych parkingów. To ja się pytam, po jakiego grzyba zmienialiśmy ustrój, jeśli władza tak jak dawniej wie lepiej od nas samych, co jest dla nas zdrowe i właściwe? ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.