Izby to najgorszy typ aresztu, w którym pensjonariusz uznany za pijanego nie ma żadnych praw. To zresztą areszt nielegalny. Kiedy Polskę przyjęto do Rady Europy, ograniczono możliwości pozbawiania obywateli wolności poza kontrolą sądową. Zlikwidowano wtedy areszt prokuratorski, uniemożliwiono zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym na mocy decyzji lekarza. Nadal jednak pozostał nie objęty sądową kontrolą quasi-areszt w izbie wytrzeźwień, co narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka.
Śmierć na pryczy
75-letni Eugeniusz M., emeryt z Warszawy, w sylwestra został wyrzucony z tramwaju przez motorniczego, ponieważ słaniał się na nogach i wymiotował. Strażnicy miejscy odtransportowali go z przystanku do stołecznej izby wytrzeźwień przy ulicy Kolskiej. Skręcający się z bólu mężczyzna próbował im wyjaśnić, że jest po dwóch operacjach tętniaka aorty brzusznej i po wszczepieniu bypassów. Jego słowa uznano za pijacki bełkot. W izbie wytrzeźwień Eugeniusza M. nie zbadano "ze względu na upojenie alkoholowe". Dopiero następnego dnia już w stanie agonalnym trafił na oddział intensywnej opieki medycznej szpitala przy Wołoskiej. Lekarze stwierdzili udar mózgu. Jednocześnie wykluczyli, by w momencie przewiezienia do izby wytrzeźwień pacjent był pijany.
Katarzyna Krukowska z Poznania opowiada, jak lekarka pogotowia ratunkowego wezwana przez policjantów zdecydowała, by jej wujka odtransportować do izby wytrzeźwień, bo "sprawiał wrażenie pijanego". Dopiero kilka godzin później wyszło na jaw, że zataczał się i bełkotał, bo miał pękniętą podstawę czaszki. W izbie wytrzeźwień dostał drgawek, z uszu płynęła mu krew. Przewieziono go do szpitala, gdzie przeprowadzono trepanację czaszki, ale było już za późno. Pacjent zmarł. Nie udało się uratować także 42-letniego Józefa C. z Kamienicy Królewskiej. Przed dworcem PKP w Gdańsku bandyci uszkodzili mu kijami bejsbolowymi kręgi szyjne. Pracownicy izby wytrzeźwień, do której trafił pobity, nie zorientowali się, że mężczyzna ma przerwany rdzeń kręgowy (dlatego występowały u niego drgawki). Z podobnych powodów zmarł 27-letni Janusz G., ochroniarz w chełmżyńskiej cukrowni. Po bandyckim napadzie próbował się doczołgać do domu. Policjanci zabrali go do radiowozu i wezwali pogotowie. Chociaż był w stanie agonalnym, lekarz postanowił, by odwieźć go do izby wytrzeźwień w Toruniu.
Krzysztofa D., 43-letniego mieszkańca Nowej Huty, do izby wytrzeźwień również skierował lekarz pogotowia. Na miejscu stwierdzono, że mężczyzna jest trzeźwy, ale przeszedł wylew. Podczas badania Krzysztof D. zasłabł i mimo reanimacji zmarł. Pikanterii tej sprawie dodaje fakt, że lekarz pogotowia, który skierował Krzysztofa D. do izby wytrzeźwień, miał 0,8 promila alkoholu we krwi. Z kolei Wiesław S., mieszkaniec wsi pod Inowrocławiem, trafił do "żłobka" z powodu awantury rodzinnej. Rzeczywiście był pijany - miał 1,85 promila alkoholu we krwi. Lekarka, która zrobiła mu zastrzyk uspokajający, nie zauważyła, że Wiesław S. miał pękniętą czaszkę i rozległe obrażenia. Zmarł następnego dnia. Maciej W. zmarł zaledwie po godzinie pobytu w izbie wytrzeźwień w Białej Podlaskiej. Lekarze orzekli samobójstwo przez powieszenie. Problemem jest to, że w pomieszczeniu, w którym przebywał Maciej W., nie można się było powiesić. Sprawa pozostała nie wyjaśniona, bo kilka dni później w izbie wytrzeźwień zaczął się remont, którego w ogóle nie planowano.
Zabójcza opieka
- Większość pacjentów izb wytrzeźwień ma zapewnioną fachową opiekę, której nie otrzymaliby w innym miejscu. Co roku setki tysięcy ludzi z powodu nietrzeźwego stanu znajdują się w sytuacji zagrożenia życia - mówi prof. Jerzy Mellibruda, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Niestety, to raczej pobożne życzenia. W izbach wytrzeźwień można poddać pacjenta jedynie rutynowym badaniom na obecność alkoholu we krwi. Ponadto alkosensorem bada się jego oddech. Alicja Dzikowska, sekretarz zarządu Stowarzyszenia Dyrektorów i Głównych Księgowych Izb Wytrzeźwień, podkreśla, że w izbach nie ma sprzętu do badań RTG. Lekarze, którzy pracują w izbach wytrzeźwień, twierdzą, że nie ponoszą odpowiedzialności za zgony wskutek złej diagnozy lekarzy pogotowia ratunkowego lub szpitali. Ale w izbach także nie stawia się właściwej diagnozy.
"Lekarze zbyt pochopnie kierują chorych do izby wytrzeźwień. Wystarczy, że poczują od nich alkohol" - alarmował w sali sądowej w Płocku Marian Stochaj, patomorfolog z Poznania, wezwany na rozprawę w charakterze biegłego. Oskarżeni w tej sprawie byli dwaj lekarze, którzy przyczynili się do śmierci w izbie wytrzeźwień skatowanego na ulicy emeryta. Lekarz Maciej Ł., który skierował do izby wspomnianego już Krzysztofa D. z Nowej Huty, został zwolniony ze szpitala im. Żeromskiego w Krakowie, ale nie za złą diagnozę, lecz z tego powodu, że był podczas badania nietrzeźwy. Za śmierć 20-letniego Mateusza K., studenta architektury z Białegostoku, tamtejszy sąd okręgowy uznał za winnych lekarza z izby wytrzeźwień i lekarkę pogotowia ratunkowego. Skazano ich na dwa lata więzienia (z zawieszeniem na pięć lat) oraz zakazaniem im wykonywania zawodu na trzy i dwa lata. Dotkliwie pobity student resztkami sił dotarł na pogotowie. Krwawił, wymiotował, skarżył się na ból głowy. Pełniąca dyżur lekarka powiedziała mu, by wrócił, gdy wytrzeźwieje. Na jej polecenie studenta wywieziono do izby. Tam stracił przytomność. Lekarz doglądający pijanych osobników skierował go więc do szpitala na... odtrucie alkoholowe. Mateusz K. zmarł z powodu krwiaka mózgu.
W styczniu tego roku gdańska prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Annie M., lekarce szpitala psychiatrycznego w Gdańsku-Skarżysku, która nawet nie zbadała 56-letniej Zofii C., przywiezionej do szpitala przez policjantów. Prokuratura zarzuciła lekarce narażenie chorej kobiety na utratę zdrowia i życia (grozi za to kara do trzech lat pozbawienia wolności). Anna M. zdecydowała, że kobieta potrzebuje snu, a nie pomocy medycznej. W izbie wytrzeźwień chora miała wylew, co skończyło się częściowym paraliżem.
Zlikwidować izby wytrzeźwień!
Gdy Janusz Tomaszewski był szefem MSWiA, rozważał likwidację izb wytrzeźwień, lecz odwodził go od tego ówczesny komendant główny policji Jan Michna. Komendant twierdził, że jeśli zostaną zlikwidowane izby wytrzeźwień, wówczas na funkcjonariuszy spadnie obowiązek zapewnienia opieki osobom nietrzeźwym. A ponieważ policja nie ma prawa wystawiać za taką opiekę rachunków, koszty te obciążyłyby jej budżet. Policjanci twierdzą, że nie znają się na diagnozowaniu, więc skąd mają wiedzieć, iż osoba leżąca na chodniku lub śpiąca na ławce nie jest pijakiem, ale na przykład cukrzykiem, który zapadł w śpiączkę. Uważają, że takie osoby powinno się najpierw zawieźć do lekarza. Przeciwko temu protestują z kolei lekarze. - Zamiast leczyć poważnie chorych, każdego dnia użeramy się z kilkoma pijanymi delikwentami dowożonymi przez radiowozy lub karetki. Nietrzeźwi pacjenci wyzywają nas od najgorszych, zachowują się agresywnie. Naprawdę chorzy przebywający w izbach przyjęć są tym przerażeni - mówi Tomasz Kochanowski, zastępca ordynatora oddziału chorób wewnętrznych szpitala miejskiego w Szczecinie.
Izby wytrzeźwień istnieją dziś w Europie wyłącznie w Niemczech, państwach skandynawskich i postkomunistycznych. W Niemczech i Skandynawii nie są to jednak quasi-areszty, lecz placówki lecznicze. W większości krajów OECD w szpitalach istnieją oddziały przeznaczone do opieki nad osobami nietrzeźwymi. Jednak poza Szwecją i Norwegią za pobyt na takim oddziale trzeba płacić (średnio 100 euro). Jeśli osoby pijane są niebezpieczne dla otoczenia, trafiają do aresztu. W Stanach Zjednoczonych są potem karane grzywną albo aresztem za zakłócanie porządku publicznego.
W Polsce izby wytrzeźwień przetrwały w formie, w jakiej powstały w latach 50. Gdyby wszyscy pokrzywdzeni w nich złożyli skargi do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, przestano by utrzymywać te nielegalne areszty, bo państwo zapłaciłoby ogromne odszkodowania. Precedensem jest sprawa Witolda Litwy, który oskarżył państwo polskie przed trybunałem o bezprawne zatrzymanie, czyli naruszenie prawa do wolności i bezpieczeństwa osobistego (art. 5 konwencji praw człowieka). Litwa najpierw złożył doniesienie do prokuratury o bezprawnym zatrzymaniu, ta jednak nie dopatrzyła się naruszenia prawa. Przegrał też sprawę przed sądem cywilnym. Jego racje poparł dopiero trybunał w Strasburgu i przyznał mu 8 tys. zł odszkodowania od polskiego rządu za doznane krzywdy moralne.
Olsztyński standard
O tym, że izby wytrzeźwień nie muszą być aresztami, w których umierają ludzie, przekonuje przykład Olsztyna, gdzie zamiast "dołka" działa całodobowe ambulatorium. Nie jest ono rodzajem policyjnego aresztu. Trafiają tu wyłącznie ci, którzy z powodu upojenia alkoholowego mogliby zrobić sobie krzywdę, lub stać się ofiarami przemocy. Dzięki takiemu podejściu liczba pensjonariuszy ambulatorium jest o 40 proc. niższa niż działającej wcześniej izby wytrzeźwień. Nie zdarzył się też dotychczas żaden wypadek śmierci, bo chorych nie myli się z pijakami. Już wkrótce także izba wytrzeźwień w Łodzi zostanie połączona z Miejskim Ośrodkiem Profilaktyki i Terapii Uzależnień. Z ośrodka represyjnego izba zmieni się w zakład opieki zdrowotnej.
Wejście do Unii Europejskiej jest dobrym pretekstem, by zlikwidować w Polsce bezprawne areszty z czasów PRL, którymi są izby wytrzeźwień. Nawet gdyby tylko jedna osoba rocznie umierała w tych placówkach z powodu złego rozpoznania jej stanu, byłby to wystarczający pretekst do ich zamknięcia.
Ćwierć miliona w izbach wytrzeźwień Izby wytrzeźwień istnieją w Polsce od 1956 r. Każdego roku do 51 izb trafia prawie ćwierć miliona osób (w ubiegłym roku ponad 235 tys.). Teoretycznie przymusowemu trzeźwieniu powinni być poddawani tylko ci, którzy:
W praktyce policja, służby miejskie i medyczne nadużywają zapisów ustawy o wychowaniu w trzeźwości i dowożą do izb wytrzeźwień każdego, kogo uznają za pijanego. |
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.