Brexit miał być sygnałem ostrzegawczym la Europy. Jednak mimo wrzawy i lamentów Unia ciągle zajmuje się sama sobą.
Gdy po ubiegłotygodniowym szczycie UE dziennikarze zapytali szefa Rady Europejskiej o to, jakie recepty na zażegnanie kryzysu po referendum w Wielkiej Brytanii przygotowali liderzy Europy, Donald Tusk zawahał się, a potem odparł: „Potrzebowałbym dwóch dni, żeby wyjaśnić, jak zamierzamy zmierzyć się z naszym kryzysem”. Jeżeli ten zabieg retoryczny miał uspokoić media i rynki finansowe, to był wyjątkowo nietrafiony. Zostawił wszystkich w przekonaniu, że Bruksela nie ma pojęcia, jak wyjść z kryzysu. Brak strategii nadrabiano emocjami, jedni wpadli w panikę i zaczęli krzyczeć ze strachu, a inni zagotowali się z wściekłości, żeby dać upust bezsilności wobec nieposkromionych sił natury. Gdy opadły pierwsze emocje i unijni mędrcy zasiedli do narad, okazało się, że mimo trzęsienia ziemi nikt specjalnie nie kwapi się do naprawiania Europy. Jedyne apele o wyciągnięcie wniosków i nową strategię nadchodziły z peryferii Unii. Mówił polski rząd, mówili Węgrzy i pojedynczy zachodni politycy, ale nie unijne elity. Te ani myślą otwierać negocjacje traktatowe. Na samą myśl o kolejnych referendach i konsultacjach społecznych dostają gęsiej skórki.
Straszenie i szantaż
– Naszym celem jest implementacja, nie zaś innowacja – oświadczył szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, posługujący się biegle unijną nowomową. Szef czeskiej dyplomacji Lubomír Zaorálek mówił niedawno o Junckerze, że powinien rozważyć rezygnację ze stanowiska, i nie jest to wcale odosobniony pogląd. Coraz częściej mówi się bowiem o tym, że Komisja Europejska jest przyczyną unijnego kryzysu. Widać to dobrze na przykładzie samego Junckera. Weteran europejskiej polityki stał się symbolem zakulisowych rozgrywek, na których – wedle eurosceptyków – oparta jest UE. Ciąży na nim także afera podatkowa z czasów, gdy był premierem Luksemburga, a jego skłonność do złośliwości wobec politycznych przeciwników uważana jest za jeden z powodów rozgrzania antyeuropejskich nastrojów przed referendum w Wielkiej Brytanii.
Nie mówiąc o krążących w Brukseli plotkach o kłopotach szefa KE z alkoholem, które mają być powodem jego wyjątkowej w porównaniu z poprzednikami niechęci do podróży zagranicznych, skracania tygodnia pracy do trzech dni czy rekordowych urlopów, sięgających nawet miesiąca. Nawet wpływowy portal Politico.eu zanotował niedawno, że Juncker coraz częściej traci kontakt z rzeczywistością i zdarza mu się nie rozumieć najprostszych pytań, zadawanych na konferencjach prasowych. Z takim liderem Europa ma potężny problem wizerunkowy, a mimo to, podobnie jak w przypadku reform traktatowych, niechętnie poddaje się apelom o zmiany. Próba odwołania Junckera, postrzeganego jako twarz Europy odrzuconej przez Brytyjczyków w referendum, zakończyła się fiaskiem, gdy Parlament Europejski odrzucił wniosek w tej sprawie. Brexit stał się sygnałem, ale nie do reform, tylko do zwarcia szeregów zagorzałych wyznawców federalnej Europy. Przoduje w tym eurolewica, proponując więcej Europy jako najlepsze lekarstwo na zagrożenie rozpadem Unii, wywołane przez Brexit. Stare i, wydawałoby się, schowane ostatnio do dolnej szuflady plany stworzenia europejskiego superpaństwa odgrzano w tym samym czasie, gdy czołowy harcownik lewicy Martin Schulz domagał się od Brytyjczyków jak najszybszego opuszczenia UE. Z pomocą przyszli mu socjalistyczni szefowie dyplomacji Francji i Niemiec, proponując dalszy marsz w kierunku integracji politycznej. Miałby być on wsparty zachętami finansowymi, mającymi zmiękczać opór wobec przekazywania kolejnych kompetencji do Brukseli. Eurolewica nie zauważyła jednak, że już nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w niemal każdym kraju Europy kontynentalnej przybywa ludzi niezadowolonych z Europy zjednoczonej w obecnym kształcie. Są oni skłonni głosować na skrajnie eurosceptyczne ugrupowania populistyczne, zarówno te prawicowe, jak Front Narodowy we Francji, jak i lewicowe, jak hiszpańska partia Podemos. Stawiając na zacieśnianie integracji, lewica strzela sobie w stopę, bo zamiast odbudowywać pozytywny wizerunek Unii roztacza apokaliptyczne wizje braku alternatywy dla zacieśniania integracji. Czym kończy się ciągłe straszenie wyborców wyimaginowanymi zagrożeniami, pokazało nie tylko zwycięstwo brexiterów w Wielkiej Brytanii, ale także choćby wynik zeszłorocznych wyborów w Polsce.
Wojna o stołki
– Powinniśmy stosować rozwiązania narodowe tam, gdzie to możliwe, i europejskie tam, gdzie to konieczne – mówi premier przewodzącej obecnie UE Holandii, liberał Mark Rutte, starając się uspokajać wojownicze zapędy federalistów. Także prominentni politycy chadeccy, tacy jak Wolfgang Schäuble, minister finansów w rządzie Angeli Merkel, z rezerwą wypowiadają się o planach socjalistów. Wygląda na to, że europejska prawica lepiej rozumie nastroje w Europie. A może po prostu zdaje sobie sprawę, że próby nerwowych reakcji na wyniki referendum w Wielkiej Brytanii nie mają sensu. W końcu wszystko i tak zależy od tego, kiedy Brytyjczycy zdecydują się zastosować art. 50 traktatu lizbońskiego i ogłosić wystąpienie Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnoty. Na to się jednak szybko nie zanosi. Brytyjska scena polityczna została przez referendum gruntownie zdemolowana. Rząd upadł, a rządzący torysi wzięli się za łby, próbując znaleźć nowego lidera, który po rezygnacji Davida Camerona z funkcji premiera podjąłby się przeprowadzenia negocjacji z Brukselą na temat warunków Brexitu. Unia stara się za wszelką cenę pokazać, że nie będzie szła Brytyjczykom na rękę. Za odstraszający przykład ma posłużyć mała Szwajcaria, która nawet nie jest w UE. Dwa lata temu Helweci opowiedzieli się w referendum za ograniczeniem imigracji, zmuszając swój rząd do renegocjowania z Unią umowy o swobodnym przepływie ludzi, towarów i usług. – Końcówka negocjacji nie będzie łatwa, bo wolny przepływ ludzi wewnątrz UE zaczął odgrywać większą rolę wobec nieuchronnych negocjacji w sprawie Brexitu – oświadczył Martin Schulz, dając do zrozumienia, że tak jak w przypadku Szwajcarii Brytyjczycy także nie mają co liczyć na dostęp do rynku UE, jeśli nie zagwarantują swobody przemieszczania się Europejczykom z kontynentu. W podobnym tonie wypowiadał się niedawno także wiceszef Komisji Europejskiej Valdis Dombrovskis, przyznając, że jeśli Londyn nie zgodzi się na wolny przepływ ludzi z UE, brytyjski system bankowy i całe potężne londyńskie City znajdą się w izolacji. Dombrovskis mówił to podczas przesłuchania na forum Parlamentu Europejskiego, który miał zaaprobować poszerzenie jego kompetencji w ramach Komisji. Litewski chadek przejął bowiem uprawnienia Jonathana Hilla, brytyjskiego komisarza do spraw usług finansowych, który po referendum podał się do dymisji. Ta rezygnacja stała się początkiem zażartej walki wewnątrz unijnych elit. Zaprawiony w takich rozgrywkach Juncker ogłosił przekazanie kompetencji Hilla Litwinowi, nie zaprzątając sobie głowy szukaniem aprobaty szefa europarlamentu Martina Schulza, czym zraził do siebie socjalistów. Niezadowolony był także francuski socjalista Pierre Moscovici, zajmujący się w Komisji finansami i gospodarką, który chętnie przejąłby schedę po Jonathanie Hillu. To jednak nie spodobało się Niemcom. Chodzi o to, że poprzez komisarza Moscovici Francja zyskałaby przemożny wpływ na tak wrażliwe kwestie jak decydowanie o tym, kto narusza Europejski Pakt Stabilizacji i Rozwoju, ustanowiony pod naciskiem Berlina, żeby dyscyplinować skłonne do rozrzutności kraje UE. Na to wszystko nałożyły się też zarzuty wobec Junckera, że korzystając z zamieszania po Brexicie, wzmacnia pozycję chadeków, poszerzając kompetencje komisarza z tej frakcji. Przy okazji okazało się, że niezależnie od napięcia w związku z Brexitem unijne elity najpierw zajmują się sobą.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.