„Tylko tyle?" – pytali dziennikarze. „Tylko”. „No to zgodzi się pani przyjść do studia i porozmawiać z red. Terlikowskim?”. „Nie? No to może z ministrem Piechą? Lub posłem Gowinem?”. „Też nie? Byłaby dobra dyskusja!”. „Dyskusja? Nie. To byłby kolejny show.”
Jest na polskiej scenie publicznej kilku panów (płeć ma tu znaczenie) grających role szczególne. Cieszą się oni pewnym typem wrażliwości i mają monopol na pewien typ Prawdy. Typ wrażliwości można określić jako „wrażliwość Małego Księcia", który mówił, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. W tym przypadku chodzi o zapłodnioną komórkę, blastocystę. W jej obronie panowie ci gotowi są na wszystko, ale nie na dyskusję. Nie słuchają, nie są otwarci na argumenty, powtarzają tylko – bardziej bądź mniej agresywnie – swoją mantrę o świętości „poczętego”. Ta szczególna wrażliwość kończy się tam, gdzie zygota przekształca się w dziecko, i jest zupełnie nieobecna, jeśli idzie o nosicielkę zygoty, czyli kobietę.
Panowie ci dla obrony zygoty gotowi byliby reaktywować inkwizycję i rozpalać stosy dla niepokornych matek i wstrętnych lekarzy, którzy nieustannie na życie zygot czyhają. Wielu z nich jest przekonanych, że kobiety zachodzą w ciążę tylko dlatego, by dokonać aborcji, a lekarze z klinik zapobiegających niepłodności pragną przede wszystkim mordować blastocysty. Jeśli aborcji i mordów jest mniej, niż mogłoby być, to tylko dlatego, że są w kraju ludzie, którzy wbrew kobietom i lekarzom stoją na straży „życia poczętego".
Panami tymi można by się nie przejmować, gdyby nie to, że stanowią w debacie publicznej, a potem w decyzjach ustawodawczych punkt, w odniesieniu do którego ustawia się w Polsce „kompromis".
Wszędzie słyszymy, że na przykład ustawa zakazująca aborcji jest „kompromisem". Tyle że oznacza to, że mamy ustawę, która zadowala Kościół i radykalną prawicę. Tym, że z punktu widzenia zdrowia kobiet jest ona zbrodnicza, a z punktu widzenia społecznego – cyniczna i pełna hipokryzji, nikt się nie przejmuje, bo inkwizytorska wrażliwość ma w Polsce spore poparcie.
Dlatego jestem pełna obaw co do debaty nad ustawą in vitro, a zwłaszcza jej ostateczną wersją. Jeszcze kilka lat temu zapłodnienie in vitro było związane z kwestią warunków refundacji, dziś debata o tym przesunęła się tak bardzo na prawo, że zasadne wydaje się dyskutowanie nad statusem religijnym tego zabiegu.
W cywilizowanej Europie ustawy bioetyczne pisali specjaliści. Jednak nie specjaliści od nauk Watykanu. Chodzi o to, by zabieg był skuteczny, chronił zdrowie kobiety, nie narażając jej na ponawianie szkodliwych kuracji hormonalnych, i oszczędzał zapłodnione komórki (można je przechowywać lub „adoptować"); mają one określony status i nikt nie czyha na ich „życie”. We wszystkich niemal krajach refundowanie tego zabiegu przez państwo jest bezdyskusyjne. Różnice polegają na szczegółach (do ilu dzieci, do ilu prób, refundacja zabiegu czy leczenia hormonalnego?).
U nas – sądzę – będzie inaczej. „Kompromisową" postać ustawy wynegocjują politycy mający „szczególną wrażliwość”, a konsultować ją będzie Kościół. Może warto więc przypomnieć, że Kościół przez setki lat sprzeciwiał się sekcji zwłok, potem szczepionkom, potem transplantacjom. Świadkowie Jehowy po dziś dzień sprzeciwiają się transfuzji krwi. I sprzeciw ten lekarze powinni respektować. Tak jak powinniśmy szanować decyzje rodziców, którzy nie mogąc mieć dziecka, godzą się na religijne potępienie zabiegów in vitro. Katechizm radzi im w tym przypadku „złączyć się z krzyżem Pana, który jest źródłem wszelkiej duchowej płodności”. Mogą oni również „pełnić ważne posługi na rzecz bliźniego”.
Jedną z nich może być posługa na rzecz zdrowego rozsądku. Zapłodniona komórka nie jest w naszym kraju ani jedynym, ani najważniejszym podmiotem moralnych praw.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.