– Z Puław – odpowiedzieli chórem.
– A wiecie, kto jest teraz najsłynniejszy z Puław?
– Nie.
– To opowiem wam, czym jest Sejm – Kalisz zaczął kilkuminutowy wywód. Same banały, ale wypowiadane z taką swadą, że uczniowie słuchali z zaciekawieniem.
– Panie pośle, no ale kto jest sławny z Puław? – zapytała na koniec wycieczka.
– Sprawdźcie w encyklopedii. Cześć! – poszliśmy w kierunku sejmowej restauracji.
– A tak swoją drogą, kto jest najsłynniejszy z Puław? – pytam Kalisza w Hawełce.
– A skąd mam wiedzieć? Tak zagadałem.
Swój chłop jest wszędzie
Cały Kalisz. Potrafi ciekawie mówić, nawet jeśli nie ma nic do powiedzenia. Do każdego zwraca się na „ty". Gdy sunie sejmowym korytarzem, zaczepi każdego. Zagada dziennikarkę i szturchnie Eugeniusza Kłopotka. Do wicemarszałka Niesiołowskiego, który nazwał go kiedyś „pornogrubasem”, wrzaśnie przez cały hol: „Cześć, Stefan!”, a Zbigniewa Girzyńskiego poklepie po plecach. – A im wyższe stanowisko zajmuje, tym częściej poklepuje – zauważa były premier Józef Oleksy.
Z tymi stanowiskami u Kalisza jest ostatnio nie najlepiej. Po wyborach w 2007 roku chciał zostać wicemarszałkiem Sejmu, ale w partyjnym głosowaniu pokonał go Jerzy Szmajdziński. Rok później miał być frontmanem ruchu Otwarta Polska założonego przez Andrzeja Celińskiego i Marka Balickiego. Projekt szybko się jednak rozsypał. Później liczył na to, że SLD wystawi go w wyborach prezydenckich, ale znowu przegrał ze Szmajdzińskim.
Po katastrofie smoleńskiej wydawał się już murowanym kandydatem. Żaden polityk nie wypłakał wtedy na wizji tylu łez co on. Wypadał autentycznie. O każdej z ofiar potrafił powiedzieć coś wzruszającego, a „Wiadomości" TVP pokazały nawet, jak lamentował pod sejmowym gabinetem Szmajdzińskiego. Krzyczał i walił pięścią w ścianę. Po zakończeniu żałoby kolejny raz musiał schować ambicję do kieszeni, bo do startu namówiono Napieralskiego. Na pocieszenie zostały Kaliszowi miłe słowa kolegów. Jeszcze przed ogłoszeniem kandydatury Napieralskiego poszedł na spotkanie z liderami SdPl w sprawie wystawienia wspólnego kandydata. – Pana to byśmy chętnie poparli, ale Napieralski nie wchodzi w grę – usłyszał. Momentalnie się rozpromienił, zaczął poklepywać po plecach i ściskać wszystkim dłonie.
Ostatnim zrywem Kalisza był występ na kongresie Ruchu Poparcia Janusza Palikota. Poseł nie mógł jednak wychodzić z Sali Kongresowej zadowolony. On – wieloletni poseł, były minister i ceniony mecenas – na wystąpienie dostał ledwie trzy minuty. Tyle samo co Dominik Taras, dostawca pizzy z wyrokami za rozbój i posiadanie narkotyków. Kalisz nawet się jeszcze na dobre nie rozkręcił, a już kazali mu kończyć.
Na niewiele więcej pozwala mu jego partia. Na jednym z ostatnich posiedzeń klubu SLD Napieralski przedstawił posłom nowy regulamin medialny. Posłowie Sojuszu muszą teraz zgłaszać w biurze prasowym partii występy w mediach, a w weekendy nie wolno im chodzić do więcej niż jednego programu. To jawne uderzenie w Rysiowatego, jak o pośle mówią sejmowi koledzy. Są przecież weekendy, w których obstawia wszystkie najważniejsze audycje: „Salon polityczny" Trójki, „Siódmy dzień tygodnia” Radia Zet i „Kawę na ławę” TVN 24. Kalisz próbował protestować, ale jego głos był odosobniony. Trudno się dziwić: ukrócenie jego medialnych popisów jest szansą dla reszty. W SLD coraz głośniej mówi się, że w przyszłym roku Napieralski wystawi go w wyborach do Senatu, a nie do Sejmu.
Ten bilans wyglądałby inaczej, gdyby pozycja polityczna Kalisza nie była wyłącznie wypadkową partyjnych wycinanek i przetasowań, ale zależała od popularności wśród wyborców (tak jest w systemach z okręgami jednomandatowymi). W tej dziedzinie trudno go przebić. I nie chodzi tylko o występy w telewizji i fotoreportaże w „Fakcie", który sprawdza, gdzie poseł kupuje kefir i flaczki. Chodzi także o to, że Kalisz jest wszędzie: na pokazie filmu „Bruno” w gejowskim klubie Utopia i na Przeglądzie Kapel Ludowych w Końskich. Na spotkaniu ze strażakami i na premierze w Teatrze Wielkim. Na imprezie magazynu o tańcu „Place for Dance” i na bankiecie wódki Finlandia. Na dożynkach i na otwarciu żydowskiej restauracji Shlomo’s. Na tym polega fenomen Kalisza – to nie tylko lew najmodniejszych warszawskich salonów, lecz także swój chłop, który wszędzie czuje się dobrze.
Na to, by zostać mecenasem, był skazany od urodzenia. Miłością do prawa zaraził go ojciec, który, jak chwali się sam poseł, był „cenionym adwokatem". Uczucie przetrwało – Kalisz często żongluje paragrafami, rozmówców zażywa łacińską terminologią, a jako parlamentarzysta zawsze broni interesów prawniczych korporacji.
Rodzice nie mieli z nim kłopotów. Był grzeczny i dobrze się uczył. Bez skrępowania przyznaje, że „jednym z ulubionych bohaterów jego życia codziennego jest jego mama". Choć trudno w to uwierzyć, w młodości trenował boks, zapasy, szermierkę i kajakarstwo. – Gdy miałem 15 lat, lekarze wykryli u mnie skurcze w sercu i zabronili uprawiania sportu. Od tamtego momentu zacząłem tyć. Jeszcze na początku studiów się trzymałem, ale później poooszło… – zwierzył się w „Playboyu”.
Zgodnie z rodzinną tradycją zdał na Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Na studiach zapisał się do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich i szybko zaczął piąć się wgórę. Wybrano go na szefa rocznika, potem został wiceprzewodniczącym rady wydziałowej, ostatecznie stanął na czele komisji rewizyjnej całej organizacji. – Rysiek już wtedy był fajnym, towarzyskim facetem, ale żeby przejść tyle szczebli, trzeba było czegoś więcej. Wszystkie głosowania były tajne, więc na pewno umiał przekonywać do siebie ludzi, prowadzić kuluarowe rozmowy, budować sojusze – wspomina szef Stowarzyszenia Ordynacka Włodzimierz Czarzasty, który zna Kalisza jeszcze ze studiów.
Kalisz został uformowany przez SZSP. To w nim poznał swego późniejszego promotora Aleksandra Kwaśniewskiego. Również w nim nauczył się skracać dystans – mówić wszystkim po imieniu i przyjacielsko poklepywać po plecach. W tamtym czasie Kalisz należał już także do PZPR. – To nie był oportunizm, bo członkostwo w partii nie było mi do niczego potrzebne. Bardziej rozpatrywałem je w kategoriach wartości i wrażliwości lewicowej – tłumaczył swój wybór w „Playboyu".
Podczas studiów Kalisz nie żył wyłącznie partią i związkiem. Grał w tenisa, nosił długie włosy, zbierał płyty Deep Purple i Led Zeppelin, a w wakacje dorabiał za granicą. Pracował jako kierowca ciężarówki w Austrii i był kucharzem w londyńskim klubie punkrockowym Speakeasy. Były też dziewczyny. Niedawno przyznał, że z jedną znich uprawiał seks w maluchu. Mimo że w tenisa grywał regularnie, to chyba nie miał już sportowej sylwetki, bo po randce oprócz wspomnień zostały mu zepsute siedzenia.
Po studiach szybko się ustatkował. Wyjechał na stypendium do Zurychu, zrobił aplikację adwokacką i został szefem komitetu młodych Naczelnej Rady Adwokackiej. Czas na prawdziwy sukces przyszedł po okrągłym stole, przy którym dzięki znajomości z Kwaśniewskim występował jak ekspert. Razem z Januszem Krzaczkiem i Zbigniewem Czerskim założył kancelarię adwokacką. Specjalizacja: obsługa firm z zagranicznym kapitałem. Zarobki: bardzo wysokie.
Przełom nastąpił w 1997 r., gdy Kwaśniewski zaproponował mu ministerialną funkcję w Kancelarii Prezydenta. W praktyce nie było to nic wielkiego: nadzór nad biurami prawnym oraz kadr i odznaczeń. Niewykluczone jednak, że stanowisko było nagrodą pocieszenia, bo rok wcześniej mówiło się, że Kalisz zostanie ministrem sprawiedliwości w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Ostatecznie resort objął Leszek Kubicki i Kalisz musiał obejść się smakiem. Po raz pierwszy, ale nie ostatni.
Polityczne początki były trudne. – Po co ja tu przyszedłem? Jako adwokat zarabiałem znacznie więcej i jeździłem nowym volvo. Tu wsadzili mnie w rozklekotaną lancię i nawet nie mogę wyjść na obiad, kiedy chcę – zwierzał się jednemu ze współpracowników. Po co mu więc była polityka? – Życiem mężczyzny mogą zawładnąć tylko trzy rzeczy: miłość, pieniądze i władza. W tym przypadku zadziałało to ostatnie – odpowiada filozoficznie Oleksy. – To prawda, Rysiek jest długodystansowcem i cały czas czeka na swój moment. A mierzy wysoko: prezydent lub premier – precyzuje znajomy Kalisza.
Od ognia można się zsiusiać
Niższe zarobki i starą lancię Kwaśniewski szybko osłodził przyjacielowi awansem. Kalisz został p.o. szefem Kancelarii Prezydenta i nieformalnym rzecznikiem głowy państwa. Wczuł się w nową rolę – wiele swoich wystąpień zaczynał wówczas od sformułowania: „Pan prezydent powiedział...". Szybko odnalazł się też na dworze „ekscelencji”, jak zwracano się wówczas do Kwaśniewskiego. Kalisz był z nim wtedy bardzo blisko, nosił nawet po nim ubrania. – Jola czasem z czymś nie trafiała i wtedy do mnie dzwoniła, bo ja jestem grubszy. Mówiła: „Kupiłam ci koszulę” albo „Kupiłam kurtkę”. Więc jechałem, a przy okazji siadaliśmy sobie w kuchni i rozmawialiśmy o życiu – przyznał w jednym z wywiadów.
Przeszłość SZSP, która do tej pory raczej Kaliszowi pomagała, dopadła go raz –w2001 roku. Powstawał wtedy rząd Leszka Millera i Kalisz tradycyjnie liczył na stanowisko ministra sprawiedliwości. Równie tradycyjnie się też przeliczył. Wszystko przez to, że Miller, który polityczne doświadczenie zdobywał w Związku Młodzieży Socjalistycznej, na Kalisza wywodzącego się z ruchu studenckiego patrzył niechętnie. Tak bardzo, że nie powierzył mu też kilku innych funkcji: marszałka Sejmu, szefa klubu SLD i kandydata na prezydenta Warszawy. Kalisz odwinął się dopiero w 2003 roku, strasząc Millera, że nie zagłosuje za wotum zaufania dla jego rządu. Radość z odwetu nie trwała długo. – Niech Kalisz uważa, bo kto bawi się ogniem, ten może się zsiusiać – odgryzł mu się wówczas szef Kancelarii Premiera Marek Wagner.
Kolejna okazja do odwetu nadarzyła się rok później, gdy powstawała Socjaldemokracja Polska. Inicjatywa miała błogosławieństwo prezydenta, a Kalisz miał być jednym z jej liderów. Nawet zaczął już pisać statut nowej partii. Na ostatniej prostej Kwaśniewski jednak wycofał zarówno swoje poparcie, jak i samego Kalisza. Spotkanie założycielskie odbyło się w wielkiej konspiracji w Sejmie. – Telefonicznie ściągnął mnie tam Kalisz. Gdy przyjechał, byłem zaskoczony, bo jego nie było – wspomina w rozmowie z „Wprost" Arkadiusz Kasznia, były poseł, który ostatecznie odszedł z SLD iwstąpił do SdPl. Okazało się, że Kalisz nie przyszedł, bo w ostatniej chwili został cofnięty przez prezydenta. – Gdy kilka dni później spotkałem go w Sejmie, spytałem, dlaczego mnie o tym odwrocie nie powiadomił. Odpowiedział: „Ale numer! Zapomniałem do ciebie zadzwonić” – relacjonuje Kasznia.
Znajomy Kalisza: – To cały Rysiek. Najpierw zagrzewa wszystkich do biegu. Ludzie startują, a on jednak zostaje w blokach.
Rzeczywiście, tak było do tej pory. Jeśli jednak Napieralski w przyszłym roku nie wystawi go w wyborach do Sejmu, Kalisz po raz pierwszy sam będzie musiał z tych bloków ruszyć. Niewykluczone, że zrobi to razem z Januszem Palikotem. – Chyba że wróci do zawodu adwokata. Każda międzynarodowa korporacja przyjęłaby go z pocałowaniem ręki – uważa były europoseł SLD Andrzej Szejna, który po odejściu z polityki został szefem zespołu instytucji europejskich w kancelarii Salans.
– Rzeczywiście, mam kilka propozycji, więc na pewno bym sobie poradził – zapewnia Ryszard Kalisz. – Ale zadaj sobie proste pytanie: kto straci, jeśli odejdę – ja czy lewica?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.