Lisa Murkowski chce zostać senatorem po raz kolejny. Po sześciu latach urzędowania skończyła się jej poprzednia kadencja i wystartowała po reelekcję. Jako członkini Partii Republikańskiej musiała najpierw wygrać prawybory w swojej partii. Chętnych na to stanowisko tylko wśród jej kolegów było kilku. W USA nie istnieje mianowanie-namaszczenie przez szefa partii – tam pretendenci z tej samej partii toczą regularną bitwę o nominację. Wszyscy chętni jeżdżą po swoim stanie, agitują, debatują, kłócą się w telewizji i proszą obywateli (ale tylko członków swojej partii), by w prawyborach zagłosowali właśnie na nich. I taki pojedynek Lisa Murkowski przegrała. Więcej głosów dostał jej partyjny kolega Joe Miller i to on został kandydatem republikanów. W finałowej walce miał stoczyć pojedynek z przeciwnikiem z Partii Demokratycznej, Scottem McAdamsem. Na kartach do głosowania umieszczono więc tylko te dwa nazwiska.
Tymczasem Lisa Murkowski, twardzielka o polskich korzeniach, postanowiła skorzystać z praw demokracji. Zaapelowała do wyborców, by ręcznie dopisywali jej nazwisko na kartach do głosowania. Jak demokracja, to demokracja. I stało się! Po podliczeniu wszystkich głosów okazało się, że samozwańcza kandydatka republikańska dostała od Alaskanów aż 41 proc. głosów, podczas gdy jej partyjny kolega 34 proc., a rywal ze strony demokratów zaledwie 24 proc. Jeśli wybór nie zostanie podważony – świat będzie świadkiem niezwykłego demokratycznego precedensu. Teraz, aby wybór był ostateczny, sąd musi sprawdzić, czy na każdej karcie, na której dopisano jej nazwisko, dopisano je właściwie, w odpowiednim miejscu, czy nie popełniono błędu w pisowni i np. nie napisano Murkowski przez „v" lub „y”. Procedura sprawdzająca zacznie się 18 listopada. Trzymam za Lisę kciuki.
Gdybym w Polsce dopisał na karcie do głosowania czyjeś nazwisko – głos stałby się automatycznie nieważny. W polskiej demokracji „władza ludu" oznacza „wybierz, ale tylko spośród tych, którzy wcześniej się spodobali szefom partii”. Ponieważ tu i ówdzie słyszę, że pójście na wybory jest moim psim obowiązkiem, powiem wam, co i spośród kogo będzie wybierane.
PO. Znienacka pojawia się SMS władz partii, który każe skreślić z list wyborczych kandydatów członków rodzin już działających polityków. Czyli w USA nie mogliby brać udziału w życiu politycznym bracia Kennedy, ojciec i syn Bushowie (tam jeszcze jeden Bush syn jest senatorem) czy pani Hillary Clinton, bo przecież miała męża Billa. SMS pojawia się z premedytacją w ostatniej chwili, żeby kandydat, który zostanie skreślony, nie miał już szans na stworzenie własnego komitetu i start z innej listy. Pani Gronkiewicz-Waltz mówi, że jeśli ktoś nie dostał SMS-a informującego, że nagle przestał być kandydatem – trudno, takie jest życie. PiS. W gabinetach partii powstaje lista, jakiś starosta jest na niej na pierwszym miejscu, cieszy się niezmiernie, ale kobieta, która ma zanieść listę do punktu rejestracji, wyjmuje spod bluzki własną, z której go wykreśliła i wpisała swoją córkę. Ta nielegalna lista zostaje zarejestrowana na 20 minut przed upływem terminu i marszałek nie ma już szans na to, by stanąć w szranki.
Obydwa powyższe przypadki to oplucie demokracji. A są ich w skali kraju setki, jeśli nie tysiące. Kłamliwych komitetów, które w nazwie mają słowo „niezależny", a de facto są ukrytymi komitetami głównych partii, jest niezliczona ilość. Zdarza się i tak, że ludzi, którym obiecywano, że będą murowanymi kandydatami, wycięto z setek list w ostatniej chwili, niekiedy szukając pretekstu w postaci źle postawionego przecinka. W ostatniej chwili, żeby się nie zdążyli zebrać do kupy i wystartować.
Dopóki w partiach politycznych, finansowanych przez społeczeństwo, nie będzie uczciwych prawyborów i niejaki Ziobro zechce decydować sam o tym, czy Kluzik-Rostkowską należy wyrzucić z PiS, czy nie, nie zobaczycie mojego krzyżyka na karcie do głosowania.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.