Dawno, dawno temu odkryto, że oprócz uprawiania seksu i dobrego jedzenia ludzie uwielbiają się bać.
Nic tak nie rusza współczesnego człowieka jak informacja o grożącym mu niebezpieczeństwie. Strach staje się głównym motorem naszego działania. Człowiek, gdy go trochę postraszyć, potrafi zrobić różne głupoty, np. zagłosować na PiS, kupić zapas cukru i wołowiny czy pójść na film z udziałem Ani Muchy.
W bezpiecznym świecie wojny ogląda się w telewizji, siedząc w skórzanym fotelu i podgryzając czipsy. Informacje o płonącym Trypolisie konsumujemy, zamawiając wyrafinowane zestawy sushi do domu. Potrzeba strachu jest w obywatelach tak wielka, że gabinety oferujące usługi sadystyczno-masochistyczne powstają gęsto niczym sklepy Biedronki, a filmowe apokaliptyczne wizje przyszłości typu „2012" Rolanda Emmericha, w których ludzie giną masowo jak bakterie po zażyciu antybiotyków, mają większą oglądalność od głupkowatych komedii romantycznych.
Media pełne są informacji o zagrożeniach. Nic tak dobrze się nie sprzedaje jak straszenie tym, że lada moment ktoś nas napadnie i ukradnie z kuchni garnek obranych ziemniaków. Nawet osoby starsze, które pamiętają okupację, naloty Luftwaffe i łapanki na mieście, uwielbiają oglądać programy policyjne w telewizji. Werystyczne obrazy dusicieli i portrety seryjnych morderców pokazywane na ekranie działają na nie niczym magnes.
Strach jest pociągający, o czym wie nie tylko Jan Tomasz Gross. Wiedzą o tym także politycy, którzy od zawsze straszą nas tym, co złego zrobi społeczeństwu ich konkurencja. Straszyć można na wiele sposobów. W przyrodzie występuje nieskończona liczba metod siania strachu. Obok prymitywnego straszenia utratą niepodległości, zalewem liberalizmu, sowieckimi agentami, w czym specjalizuje się część oczadzonych Smoleńskiem mediów, istnieją metody bardziej subtelne. Te zwykle podlane są sosem naukowych badań. W straszeniu nas katastrofą gospodarczą i podawaniem do publicznej wiadomości jakichś groźnych, histerycznych wyliczeń specjalizuje się ostatnio profesor Balcerowicz.
Cyferki wyliczone przez ekonomistów brzmią groźnie, ale jeszcze groźniej brzmią apele ekologów. Od nich dowiadujemy się już od lat, że nasza planeta ginie niczym Janosik powieszony na haku. Do ekonomistów i ekologów dołączyli ostatnio także językoznawcy. Okazuje się, że obok przychodu narodowego brutto i misia pandy giną także języki. Na planecie używa się sześciu tysięcy języków i połowa z nich jest zagrożona wyginięciem. Ta informacja zrobiła na mnie największe wrażenie. Czyżby ezopowy język Ludwika Dorna, paraboliczne zabawy językowe Jarosława Gowina, koszarowy język Joachima Brudzińskiego, erotyczne słowotwórstwo Leszka Millera, wulgarny język Dody czy soczysty slang Stefana Niesiołowskiego miały bezpowrotnie zginąć?
Naukowcy uważają, że jednym z powodów wymierania języków jest mieszanie narzeczy na skutek migracji. Europoseł Ryszard Czarnecki, który wielokrotnie migrował z partii do partii, pomieszał już swój służalczy język tak bardzo, że rzeczywiście trudno się zorientować, w jakim narzeczu obecnie przemawia. Nowe środki komunikacji wymuszają naukę języka angielskiego, co bardzo przydałoby się posłowi Tomaszowi Tomczykiewiczowi z Platformy, który po polsku mówi tak, jakby miał kluski w gardle. Poseł z Pszczyny na skutek swej niewyraźnej mowy sprawia wrażenie wiecznie nawalonego i wiele jego słów trzeba sobie tłumaczyć, nie tylko na język angielski czy migowy.
Są politycy, którzy ledwie otworzą usta, już są na językach. Premier Tusk nawet jak milczy, jest ostro krytykowany. Mało który polityk zapomina języka w gębie, ale są tacy, którzy nic nie mówiąc w samolocie, mają spore kłopoty językowe w Brukseli. Pozostaje mieć nadzieję, że wraz z ginącymi językami wojowniczych ludów dorzecza Amazonki zginie także w Polsce język brutalnej wojny i konfrontacji.
W bezpiecznym świecie wojny ogląda się w telewizji, siedząc w skórzanym fotelu i podgryzając czipsy. Informacje o płonącym Trypolisie konsumujemy, zamawiając wyrafinowane zestawy sushi do domu. Potrzeba strachu jest w obywatelach tak wielka, że gabinety oferujące usługi sadystyczno-masochistyczne powstają gęsto niczym sklepy Biedronki, a filmowe apokaliptyczne wizje przyszłości typu „2012" Rolanda Emmericha, w których ludzie giną masowo jak bakterie po zażyciu antybiotyków, mają większą oglądalność od głupkowatych komedii romantycznych.
Media pełne są informacji o zagrożeniach. Nic tak dobrze się nie sprzedaje jak straszenie tym, że lada moment ktoś nas napadnie i ukradnie z kuchni garnek obranych ziemniaków. Nawet osoby starsze, które pamiętają okupację, naloty Luftwaffe i łapanki na mieście, uwielbiają oglądać programy policyjne w telewizji. Werystyczne obrazy dusicieli i portrety seryjnych morderców pokazywane na ekranie działają na nie niczym magnes.
Strach jest pociągający, o czym wie nie tylko Jan Tomasz Gross. Wiedzą o tym także politycy, którzy od zawsze straszą nas tym, co złego zrobi społeczeństwu ich konkurencja. Straszyć można na wiele sposobów. W przyrodzie występuje nieskończona liczba metod siania strachu. Obok prymitywnego straszenia utratą niepodległości, zalewem liberalizmu, sowieckimi agentami, w czym specjalizuje się część oczadzonych Smoleńskiem mediów, istnieją metody bardziej subtelne. Te zwykle podlane są sosem naukowych badań. W straszeniu nas katastrofą gospodarczą i podawaniem do publicznej wiadomości jakichś groźnych, histerycznych wyliczeń specjalizuje się ostatnio profesor Balcerowicz.
Cyferki wyliczone przez ekonomistów brzmią groźnie, ale jeszcze groźniej brzmią apele ekologów. Od nich dowiadujemy się już od lat, że nasza planeta ginie niczym Janosik powieszony na haku. Do ekonomistów i ekologów dołączyli ostatnio także językoznawcy. Okazuje się, że obok przychodu narodowego brutto i misia pandy giną także języki. Na planecie używa się sześciu tysięcy języków i połowa z nich jest zagrożona wyginięciem. Ta informacja zrobiła na mnie największe wrażenie. Czyżby ezopowy język Ludwika Dorna, paraboliczne zabawy językowe Jarosława Gowina, koszarowy język Joachima Brudzińskiego, erotyczne słowotwórstwo Leszka Millera, wulgarny język Dody czy soczysty slang Stefana Niesiołowskiego miały bezpowrotnie zginąć?
Naukowcy uważają, że jednym z powodów wymierania języków jest mieszanie narzeczy na skutek migracji. Europoseł Ryszard Czarnecki, który wielokrotnie migrował z partii do partii, pomieszał już swój służalczy język tak bardzo, że rzeczywiście trudno się zorientować, w jakim narzeczu obecnie przemawia. Nowe środki komunikacji wymuszają naukę języka angielskiego, co bardzo przydałoby się posłowi Tomaszowi Tomczykiewiczowi z Platformy, który po polsku mówi tak, jakby miał kluski w gardle. Poseł z Pszczyny na skutek swej niewyraźnej mowy sprawia wrażenie wiecznie nawalonego i wiele jego słów trzeba sobie tłumaczyć, nie tylko na język angielski czy migowy.
Są politycy, którzy ledwie otworzą usta, już są na językach. Premier Tusk nawet jak milczy, jest ostro krytykowany. Mało który polityk zapomina języka w gębie, ale są tacy, którzy nic nie mówiąc w samolocie, mają spore kłopoty językowe w Brukseli. Pozostaje mieć nadzieję, że wraz z ginącymi językami wojowniczych ludów dorzecza Amazonki zginie także w Polsce język brutalnej wojny i konfrontacji.
Więcej możesz przeczytać w 9/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.