Jeśli ktoś psuje w Polsce demokrację, to Belka, Hausner i tzw. autorytety firmujące Partię Demokratyczną Marek Belka przypomina Ravaillaca - zabójcę Henryka IV, zwanego Wielkim. Belka przypomina go nie ze względu na mordercze skłonności, ale z powodu sytuacji, w jakiej się znalazł. Ravaillac zakończył swój nędzny żywot rozerwany przez konie. I Belka jest teraz rozrywany, tyle że przez dwie słabe chabety: zdychający Sojusz Lewicy Demokratycznej i przychodzącą na świat niczym noworodek z niedowagą Partię Demokratyczną. Ale i Belka może marnie skończyć. Porzucenie SLD będzie przecież oznaczać nie tylko kłopoty tej formacji, ale i samego Belki. Bo jak żaden poprzedni premier jest on wyjątkowo mocno zakotwiczony w układzie co najmniej dziwnych interesów. Należąc do tego układu, może liczyć na milczenie tych, którzy o jego uwikłaniach dużo wiedzą. Gdy zdradzi własną formację, wywoła furię polityków lewicy i środowiskowy ostracyzm. I otworzy wielu osobom usta.
Rządowy kabaret
Kreatorzy Belki, przede wszystkim Aleksander Kwaśniewski i Krzysztof Janik, widzieli w nim człowieka, który uratuje SLD, zjednoczy lewicę i będzie walczył o prezydenturę. Wszystko wskazuje na to, że Belka odegra rolę Brutusa, który wbija swemu mecenasowi nóż w plecy. Bo premier na oczach wszystkich nabija SLD w butelkę, robi ze swych niedawnych promotorów durniów oraz pośmiewisko na cały kraj. Najbardziej jest tym poirytowany Józef Oleksy, tyle że biedny szef sojuszu może Belce - jak to się potocznie mówi - skoczyć.
Triumfuje Unia Wolności przepoczwarzająca się w Partię Demokratyczną. Jako siła pozaparlamentarna - i to słabiutka - unia ma szanse doprowadzić do przyspieszonych wyborów w dogodnym dla siebie terminie. Ma też w obecnym gabinecie jednego wicepremiera (Jerzego Hausnera), a niebawem będzie może miała samego premiera. Choć polska polityka nie stroni od humoru w stylu Monty Pythona, zawirowanie z Belką jest szczególnie absurdalne. Odpowiedzialni bowiem za to zamieszanie są politycy, którzy ze swojego sztywniactwa (zwanego także odpowiedzialnością za państwo) i uczynili znak rozpoznawczy. A teraz w wyniku ich działań mamy taką sytuację, że motorem rządu są politycy związani z... opozycją. I to pozaparlamentarną.
Prezydent w tle
Manewr z premierem i wicepremierem z opozycji pozaparlamentarnej byłby majstersztykiem, gdyby nie fakt, że jest kpiną z demokracji. Oto władza trafiła w ręce osób, których wyborcze sito nie przepuściło do Sejmu. A parlament - z politykami SLD i SDPL na czele - wyszedł zbiorowo na durnia. Belka (wraz ze swoim zapleczem z kleconej dopiero Partii Demokratycznej) podsuwa ewentualnym naśladowcom przepis na przejęcie władzy bez weryfikacji przy urnach.
W cieniu ostatnich manewrów na politycznej scenie czai się Aleksander Kwaśniewski. Jeśli to on jest głównym graczem, to znaczy, że spisał na straty skompromitowaną formację postkomunistyczną i stawia na innych. Jeśli nie - to znak, że na lewicy nie ma już żadnych planów ratunkowych, rozpoczął się chaotyczny exodus, a Józefowi Oleksemu przyjdzie odegrać rolę grabarza partii. Znacznie bardziej prawdopodobna jest pierwsza opcja. Po pierwsze, warszawskie wiewiórki - te, które rozsławił premier Belka - opowiadają o częstych i licznych spotkaniach w trójkącie: prezydent - premier - liderzy Unii Wolności. Po drugie, szefem kancelarii prezydenta został niedawno Waldemar Dubaniowski, który już przed wyborami do europarlamentu klecił - wówczas bezskutecznie - podobne porozumienie. Teraz idzie mu znacznie lepiej. Po trzecie, Belka nigdy nie działa bez akceptacji swego głównego promotora, czyli prezydenta. Lokator pałacu ma do niego zaufanie, a premier odpłaca się lojalnością. I wreszcie po czwarte - można powątpiewać, czy poza Kwaśniewskim ktokolwiek zdołałby ukuć tak misterny plan. Zmysłem taktycznym i talentami politycznymi prezydent zdecydowanie góruje nad Frasyniukiem czy Hausnerem.
Pałacowa familia
Walka o Belkę ma głębszy wymiar, bo oznacza sankcjonowanie i nobilitowanie w Polsce ludzi w rodzaju politycznych kondotierów. Premier to człowiek, który lekceważąco podchodzi do czegoś takiego jak poglądy. Kreuje się na bezdusznego technokratę - ku uciesze tych, którzy narzekali, że w polityce jest za dużo polityki. Brak zdania w kluczowych kwestiach jest dla niego powodem do dumy. O swoich związkach z SLD wypowiada się pogardliwie. Za to deklaruje, że będzie gotów ponownie objąć stanowisko premiera, jeśli zaproponuje mu to jakaś partia. Belka jest kimś w rodzaju włoskiego kondotiera, który najmuje się na usługi któregoś z państw-miast. Jakie to miasto, z kim toczy wojnę i dlaczego - to go nie interesuje. Chodzi o to, by zarobić obiecane pieniądze, a jeśli nadarzy się okazja - znaleźć bogatszego pracodawcę oferującego wyższy kontrakt. Czy będzie to Eureko, SLD czy Partia Demokratyczna - to bez znaczenia.
Strategia Belki może też wynikać z czegoś innego. Jeśli jest on osobą wynajętą - a wiele na to wskazuje - przez Kwaśniewskiego do załatwienia interesów prezydenckiej familii, to musi zabezpieczyć tę familię na czas po utracie władzy przez SLD.
Polityka bez polityki
Wielu publicystom i politycznym idealistom postawa Belki jawi się zapewne jako krok ku doskonałości. Wszak wadą polskiej polityki były dla nich zawsze spory i burzliwe dyskusje. Brak poglądów Belki tę wadę likwiduje. I kieruje scenę polityczną w stronę wymarzonego technokratyzmu, a demokrację zamienia w coś na kształt wielkiej korporacji, w której drobni akcjonariusze nie mają wiele (lub zgoła nic) do powiedzenia. Taki model uprawiania polityki jest chory. Chory zwłaszcza w wykonaniu premiera, a zatem państwowego przywódcy. Belka jest ekspertem do wynajęcia, politykiem nijakim, bez charyzmy i poglądów. Człowiek taki nie potrafi stawiać sobie celów, bo te zawsze są wynikiem wyznawanego światopoglądu. Następstwem jego działalności jest skarlenie polityki.
Swoją miałkość Belka potwierdził podczas szumnie zapowiadanego wystąpienia w Fundacji Batorego. Mówiąc o naprawie Rzeczypospolitej, rzucił kilka banałów o tym, że trzeba łączyć, a nie dzielić, poprawiać, a nie budować od nowa. Te diagnozy były nędznym tłem dla jego głównej deklaracji - o wyborach 19 czerwca. Symptomatycznym zwiastunem losów Partii Demokratycznej było potężne spóźnienie się Frasyniuka na wykład człowieka, z którym jego środowisko łączy tyle nadziei. Widać lider UW/PD trafnie przewidział, że jego guru nie będzie miał nic ciekawego do powiedzenia.
Walka o Belkę teoretycznie nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Ale to tylko pozór, wypływający zapewne z resztek lojalności (a może litości?) premiera wobec SLD. Podczas wykładu w Fundacji Batorego szef rządu długo rozwodził się na temat swej bliskości z rodzącą się formacją. Pochwalił także prezydenta. O kolegach z sojuszu nawet nie wspomniał.
Opium dla salonów
Moda na Belkę jest być może wyrazem tęsknoty za stabilizacją, w której rządy decydują o drobiazgach, a wizjonerzy i mężowie stanu są niepotrzebni. Tęsknota ta jest jednak nieracjonalna, bo przed Polską i całym światem aż roi się od wyzwań, którym człowiek bez właściwości po prostu nie podoła. Wiara w Belkę ma wręcz wymiar religijny. Wcześniej ulegli jej postkomuniści, widząc w premierze nowego Mojżesza, który - na wzór Kwaśniewskiego - poprowadzi ich ku utraconej ziemi obiecanej. Teraz to uniesienie przeniosło się na Partię Demokratyczną, która wierzy, że z Belką wróci na salony.
Credo, quia absurdum (wierzę, bo to niedorzeczność) - tak definiował istotę wiary Tertulian. W wypadku Belki sentencja ta pasuje jak ulał. SLD i PD uważają, że premier to wielka postać, a uważają tak, bo same go wylansowały. W istocie obie partie toczą bitwę nie o lidera na miarę Kwaśniewskiego, ale o zwykłego kondotiera. Wygra ten, od którego będzie można akurat więcej uzyskać. Zabawne, że Belka stał się czymś w rodzaju opium dla salonów. Lud traktuje go z większą dozą rozsądku. Polacy prawie go nie dostrzegają, są obojętni, nie wykazują nawet cienia religijnej egzaltacji. Bo trudno się podniecać kimś, kogo tak naprawdę nie ma. Nie ma jako premiera, bo jako załatwiacz interesów familii Belka jest całkiem realny.
Kreatorzy Belki, przede wszystkim Aleksander Kwaśniewski i Krzysztof Janik, widzieli w nim człowieka, który uratuje SLD, zjednoczy lewicę i będzie walczył o prezydenturę. Wszystko wskazuje na to, że Belka odegra rolę Brutusa, który wbija swemu mecenasowi nóż w plecy. Bo premier na oczach wszystkich nabija SLD w butelkę, robi ze swych niedawnych promotorów durniów oraz pośmiewisko na cały kraj. Najbardziej jest tym poirytowany Józef Oleksy, tyle że biedny szef sojuszu może Belce - jak to się potocznie mówi - skoczyć.
Triumfuje Unia Wolności przepoczwarzająca się w Partię Demokratyczną. Jako siła pozaparlamentarna - i to słabiutka - unia ma szanse doprowadzić do przyspieszonych wyborów w dogodnym dla siebie terminie. Ma też w obecnym gabinecie jednego wicepremiera (Jerzego Hausnera), a niebawem będzie może miała samego premiera. Choć polska polityka nie stroni od humoru w stylu Monty Pythona, zawirowanie z Belką jest szczególnie absurdalne. Odpowiedzialni bowiem za to zamieszanie są politycy, którzy ze swojego sztywniactwa (zwanego także odpowiedzialnością za państwo) i uczynili znak rozpoznawczy. A teraz w wyniku ich działań mamy taką sytuację, że motorem rządu są politycy związani z... opozycją. I to pozaparlamentarną.
Prezydent w tle
Manewr z premierem i wicepremierem z opozycji pozaparlamentarnej byłby majstersztykiem, gdyby nie fakt, że jest kpiną z demokracji. Oto władza trafiła w ręce osób, których wyborcze sito nie przepuściło do Sejmu. A parlament - z politykami SLD i SDPL na czele - wyszedł zbiorowo na durnia. Belka (wraz ze swoim zapleczem z kleconej dopiero Partii Demokratycznej) podsuwa ewentualnym naśladowcom przepis na przejęcie władzy bez weryfikacji przy urnach.
W cieniu ostatnich manewrów na politycznej scenie czai się Aleksander Kwaśniewski. Jeśli to on jest głównym graczem, to znaczy, że spisał na straty skompromitowaną formację postkomunistyczną i stawia na innych. Jeśli nie - to znak, że na lewicy nie ma już żadnych planów ratunkowych, rozpoczął się chaotyczny exodus, a Józefowi Oleksemu przyjdzie odegrać rolę grabarza partii. Znacznie bardziej prawdopodobna jest pierwsza opcja. Po pierwsze, warszawskie wiewiórki - te, które rozsławił premier Belka - opowiadają o częstych i licznych spotkaniach w trójkącie: prezydent - premier - liderzy Unii Wolności. Po drugie, szefem kancelarii prezydenta został niedawno Waldemar Dubaniowski, który już przed wyborami do europarlamentu klecił - wówczas bezskutecznie - podobne porozumienie. Teraz idzie mu znacznie lepiej. Po trzecie, Belka nigdy nie działa bez akceptacji swego głównego promotora, czyli prezydenta. Lokator pałacu ma do niego zaufanie, a premier odpłaca się lojalnością. I wreszcie po czwarte - można powątpiewać, czy poza Kwaśniewskim ktokolwiek zdołałby ukuć tak misterny plan. Zmysłem taktycznym i talentami politycznymi prezydent zdecydowanie góruje nad Frasyniukiem czy Hausnerem.
Pałacowa familia
Walka o Belkę ma głębszy wymiar, bo oznacza sankcjonowanie i nobilitowanie w Polsce ludzi w rodzaju politycznych kondotierów. Premier to człowiek, który lekceważąco podchodzi do czegoś takiego jak poglądy. Kreuje się na bezdusznego technokratę - ku uciesze tych, którzy narzekali, że w polityce jest za dużo polityki. Brak zdania w kluczowych kwestiach jest dla niego powodem do dumy. O swoich związkach z SLD wypowiada się pogardliwie. Za to deklaruje, że będzie gotów ponownie objąć stanowisko premiera, jeśli zaproponuje mu to jakaś partia. Belka jest kimś w rodzaju włoskiego kondotiera, który najmuje się na usługi któregoś z państw-miast. Jakie to miasto, z kim toczy wojnę i dlaczego - to go nie interesuje. Chodzi o to, by zarobić obiecane pieniądze, a jeśli nadarzy się okazja - znaleźć bogatszego pracodawcę oferującego wyższy kontrakt. Czy będzie to Eureko, SLD czy Partia Demokratyczna - to bez znaczenia.
Strategia Belki może też wynikać z czegoś innego. Jeśli jest on osobą wynajętą - a wiele na to wskazuje - przez Kwaśniewskiego do załatwienia interesów prezydenckiej familii, to musi zabezpieczyć tę familię na czas po utracie władzy przez SLD.
Polityka bez polityki
Wielu publicystom i politycznym idealistom postawa Belki jawi się zapewne jako krok ku doskonałości. Wszak wadą polskiej polityki były dla nich zawsze spory i burzliwe dyskusje. Brak poglądów Belki tę wadę likwiduje. I kieruje scenę polityczną w stronę wymarzonego technokratyzmu, a demokrację zamienia w coś na kształt wielkiej korporacji, w której drobni akcjonariusze nie mają wiele (lub zgoła nic) do powiedzenia. Taki model uprawiania polityki jest chory. Chory zwłaszcza w wykonaniu premiera, a zatem państwowego przywódcy. Belka jest ekspertem do wynajęcia, politykiem nijakim, bez charyzmy i poglądów. Człowiek taki nie potrafi stawiać sobie celów, bo te zawsze są wynikiem wyznawanego światopoglądu. Następstwem jego działalności jest skarlenie polityki.
Swoją miałkość Belka potwierdził podczas szumnie zapowiadanego wystąpienia w Fundacji Batorego. Mówiąc o naprawie Rzeczypospolitej, rzucił kilka banałów o tym, że trzeba łączyć, a nie dzielić, poprawiać, a nie budować od nowa. Te diagnozy były nędznym tłem dla jego głównej deklaracji - o wyborach 19 czerwca. Symptomatycznym zwiastunem losów Partii Demokratycznej było potężne spóźnienie się Frasyniuka na wykład człowieka, z którym jego środowisko łączy tyle nadziei. Widać lider UW/PD trafnie przewidział, że jego guru nie będzie miał nic ciekawego do powiedzenia.
Walka o Belkę teoretycznie nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Ale to tylko pozór, wypływający zapewne z resztek lojalności (a może litości?) premiera wobec SLD. Podczas wykładu w Fundacji Batorego szef rządu długo rozwodził się na temat swej bliskości z rodzącą się formacją. Pochwalił także prezydenta. O kolegach z sojuszu nawet nie wspomniał.
Opium dla salonów
Moda na Belkę jest być może wyrazem tęsknoty za stabilizacją, w której rządy decydują o drobiazgach, a wizjonerzy i mężowie stanu są niepotrzebni. Tęsknota ta jest jednak nieracjonalna, bo przed Polską i całym światem aż roi się od wyzwań, którym człowiek bez właściwości po prostu nie podoła. Wiara w Belkę ma wręcz wymiar religijny. Wcześniej ulegli jej postkomuniści, widząc w premierze nowego Mojżesza, który - na wzór Kwaśniewskiego - poprowadzi ich ku utraconej ziemi obiecanej. Teraz to uniesienie przeniosło się na Partię Demokratyczną, która wierzy, że z Belką wróci na salony.
Credo, quia absurdum (wierzę, bo to niedorzeczność) - tak definiował istotę wiary Tertulian. W wypadku Belki sentencja ta pasuje jak ulał. SLD i PD uważają, że premier to wielka postać, a uważają tak, bo same go wylansowały. W istocie obie partie toczą bitwę nie o lidera na miarę Kwaśniewskiego, ale o zwykłego kondotiera. Wygra ten, od którego będzie można akurat więcej uzyskać. Zabawne, że Belka stał się czymś w rodzaju opium dla salonów. Lud traktuje go z większą dozą rozsądku. Polacy prawie go nie dostrzegają, są obojętni, nie wykazują nawet cienia religijnej egzaltacji. Bo trudno się podniecać kimś, kogo tak naprawdę nie ma. Nie ma jako premiera, bo jako załatwiacz interesów familii Belka jest całkiem realny.
Więcej możesz przeczytać w 10/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.