Na gali widoczna była nadreprezentacja czarnoskórych gwiazd, ale to nie zapowiada rewolucji w Hollywood Do tej pory coroczna ceremonia wręczania filmowych Oscarów słynęła z dwóch charakteryzujących ją kolorów: złotego (kolor statuetek) i czerwonego (kolor dywanu, po którym zmierzają na uroczystość gwiazdy). Teraz doszedł trzeci obowiązkowy kolor, jak się zdaje o rewolucyjnym znaczeniu: czarny.
Amerykańska Akademia Filmowa dostrzegła, że szansą dla Hollywoodu są czarnoskórzy aktorzy, bo przed kasami amerykańskich kin ustawia się coraz więcej czarnoskórych widzów. I w coraz większym stopniu to właśnie oni decydują o sukcesie lub porażce wchodzących na ekrany filmów. Są widzami doskonałymi: kierują się głównie swoimi upodobaniami, a nie opinią krytyków. Wybierają nie te filmy, które uzyskują renomę i nagrody, lecz te pozostające w pogardzie u znawców - rozrywkowe.
W ostatnim sezonie nie mieliśmy wybitnych osiągnięć amerykańskiego kina, w dodatku żaden z proponowanych filmów nie uzyskał poparcia widzów na skalę znaną z lat ubiegłych, stało się więc konieczne dowartościowanie tej części publiczności, od której w dużej mierze zależą zyski Hollywoodu. Dlatego zaplanowano tyle rewolucyjnych zmian, choć okazały się one tylko powierzchowne, by nie rzec - kolorystyczne. Na początek prowadzący - Chris Rock, czarnoskóry komik, mający opinię ciętego. Miał wywrócić skostniałą oscarową ceremonię do góry nogami za pomocą swojego niewyparzonego języka, charakterystycznego dla Afroamerykanów akcentu i młodzieńczej odwagi. Ale zanim wyszedł na scenę, język sobie skrzętnie wyparzył i w żartach nie posunął się dużo dalej, niż robił to dotąd biały Billy Crystal. Za to na każdym kroku podkreślał obecność czarnoskórych gwiazd na oscarowej gali. I zdaje się, że właśnie o to chodziło. O akcent! O zademonstrowanie, że ci, dzięki którym kręci się dzisiaj Hollywood, mają swoich ludzi w tym przemyśle, są doceniani, nawet wielbieni. Założenie zrealizowano precyzyjnie. Najczęściej pokazywaną gwiazdą na widowni była czarnoskóra mistrzyni telewizyjnego talk-show - Oprah Winfrey, najczęściej występującą gwiazdą wokalną - czekoladowa piękność Beyonce, wśród wręczających nagrody - Prince (ciekawe: gdy nie śpiewa, wygląda na scenie jak pacynka), hiphopowiec Sean "P. Diddy" Combs oraz niegdysiejsza laureatka Oscara, a w tym roku Złotej Maliny - Halle Berry. Wśród zdobywców tegorocznych Oscarów też zadbano o reprezentację: otrzymali je m.in. Morgan Freeman (za drugoplanową rolę męską w filmie "Za wszelką cenę") i Jamie Foxx (za pierwszoplanową rolę męską w filmie "Ray"). Ten ostatni był zresztą od początku faworytem w tej konkurencji.
Podobno Sean "P. Diddy" Combs, stąpając po czerwonym dywanie, wyznał: "To jest szok kulturowy, to są nowe Oscary! Ludzie muszą przecierać oczy ze zdumienia". Bez przesady. Po prostu od tego roku w Hollywood jest złoto-czarno-czerwono i niech sobie będzie, ale nie widzę zapowiadanej rewolucji. Poza nadreprezentacją czarnoskórych gwiazd w świetle jupiterów nic się nie zmieniło: nie oznacza to ani nowego trendu ani nowej fali talentów aktorskich czy reżyserskich, ba - nie oznacza nawet nowego poczucia humoru, skoro Chris Rock, przebrany w wieczorowy garnitur okazał się tak samo mdły jak jego biali odpowiednicy. Nie ma rewolucji, a Oscary pozostały tym czym były: wykalkulowanymi nagrodami dla tych, od których w danym roku zależy napływ pieniędzy do kasy. Żadnej innej zasady tu nie ma. Ani związanej ze sztuką, ani z poprawnością polityczną w kwestii rasowej. Chodzi tylko o pieniądze.
Pozostaje proste pytanie: jeśli do amerykańskich kin chodzi coraz więcej czarnoskórych widzów i zjawisko to ma już ekonomiczny rezultat, to co się stało z białymi widzami? Przecież nie wyprowadzili się z Ameryki! Czyżby obrzydł im wreszcie kinowy popcorn? A może boją się zamachów i unikają masowych zgromadzeń? Znam trochę Amerykanów i pozwolę sobie wątpić w oba te przypuszczenia. Trudno ich przestraszyć, a jeszcze trudniej obrzydzić im popcorn. Myślę, że nadal jedzą go garściami, oglądając filmy, ale może robią to w swoichÉ kinach domowych. Może DVD stało się już rzeczywistą konkurencją dla multipleksów? Może ekrany plazmowe na całą ścianę mieszkania, jak ten u sąsiada po drugiej stronie ulicy (moje psy lubią teraz siedzieć na ganku i przez okno oglądać u niego telewizję), zapowiadają nową epokę w historii kina, a czarnoskórzy widzowie w Ameryce podtrzymują tylko na razie jego dotychczasowe status quo?
W ostatnim sezonie nie mieliśmy wybitnych osiągnięć amerykańskiego kina, w dodatku żaden z proponowanych filmów nie uzyskał poparcia widzów na skalę znaną z lat ubiegłych, stało się więc konieczne dowartościowanie tej części publiczności, od której w dużej mierze zależą zyski Hollywoodu. Dlatego zaplanowano tyle rewolucyjnych zmian, choć okazały się one tylko powierzchowne, by nie rzec - kolorystyczne. Na początek prowadzący - Chris Rock, czarnoskóry komik, mający opinię ciętego. Miał wywrócić skostniałą oscarową ceremonię do góry nogami za pomocą swojego niewyparzonego języka, charakterystycznego dla Afroamerykanów akcentu i młodzieńczej odwagi. Ale zanim wyszedł na scenę, język sobie skrzętnie wyparzył i w żartach nie posunął się dużo dalej, niż robił to dotąd biały Billy Crystal. Za to na każdym kroku podkreślał obecność czarnoskórych gwiazd na oscarowej gali. I zdaje się, że właśnie o to chodziło. O akcent! O zademonstrowanie, że ci, dzięki którym kręci się dzisiaj Hollywood, mają swoich ludzi w tym przemyśle, są doceniani, nawet wielbieni. Założenie zrealizowano precyzyjnie. Najczęściej pokazywaną gwiazdą na widowni była czarnoskóra mistrzyni telewizyjnego talk-show - Oprah Winfrey, najczęściej występującą gwiazdą wokalną - czekoladowa piękność Beyonce, wśród wręczających nagrody - Prince (ciekawe: gdy nie śpiewa, wygląda na scenie jak pacynka), hiphopowiec Sean "P. Diddy" Combs oraz niegdysiejsza laureatka Oscara, a w tym roku Złotej Maliny - Halle Berry. Wśród zdobywców tegorocznych Oscarów też zadbano o reprezentację: otrzymali je m.in. Morgan Freeman (za drugoplanową rolę męską w filmie "Za wszelką cenę") i Jamie Foxx (za pierwszoplanową rolę męską w filmie "Ray"). Ten ostatni był zresztą od początku faworytem w tej konkurencji.
Podobno Sean "P. Diddy" Combs, stąpając po czerwonym dywanie, wyznał: "To jest szok kulturowy, to są nowe Oscary! Ludzie muszą przecierać oczy ze zdumienia". Bez przesady. Po prostu od tego roku w Hollywood jest złoto-czarno-czerwono i niech sobie będzie, ale nie widzę zapowiadanej rewolucji. Poza nadreprezentacją czarnoskórych gwiazd w świetle jupiterów nic się nie zmieniło: nie oznacza to ani nowego trendu ani nowej fali talentów aktorskich czy reżyserskich, ba - nie oznacza nawet nowego poczucia humoru, skoro Chris Rock, przebrany w wieczorowy garnitur okazał się tak samo mdły jak jego biali odpowiednicy. Nie ma rewolucji, a Oscary pozostały tym czym były: wykalkulowanymi nagrodami dla tych, od których w danym roku zależy napływ pieniędzy do kasy. Żadnej innej zasady tu nie ma. Ani związanej ze sztuką, ani z poprawnością polityczną w kwestii rasowej. Chodzi tylko o pieniądze.
Pozostaje proste pytanie: jeśli do amerykańskich kin chodzi coraz więcej czarnoskórych widzów i zjawisko to ma już ekonomiczny rezultat, to co się stało z białymi widzami? Przecież nie wyprowadzili się z Ameryki! Czyżby obrzydł im wreszcie kinowy popcorn? A może boją się zamachów i unikają masowych zgromadzeń? Znam trochę Amerykanów i pozwolę sobie wątpić w oba te przypuszczenia. Trudno ich przestraszyć, a jeszcze trudniej obrzydzić im popcorn. Myślę, że nadal jedzą go garściami, oglądając filmy, ale może robią to w swoichÉ kinach domowych. Może DVD stało się już rzeczywistą konkurencją dla multipleksów? Może ekrany plazmowe na całą ścianę mieszkania, jak ten u sąsiada po drugiej stronie ulicy (moje psy lubią teraz siedzieć na ganku i przez okno oglądać u niego telewizję), zapowiadają nową epokę w historii kina, a czarnoskórzy widzowie w Ameryce podtrzymują tylko na razie jego dotychczasowe status quo?
Więcej możesz przeczytać w 10/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.