Unijny budżet jest jak otwarty dla wszystkich sejf wypełniony gotówką
Nazywam się Hans-Martin Tillack. Jestem dziennikarzem tygodnika Stern. Proszę zadzwonić do mojego pracodawcy i poinformować go, że jestem tutaj przetrzymywany przez policję" - taką wiadomość niemiecki dziennikarz przekazał 19 marca 2004 r. przypadkowo spotkanej osobie na korytarzu biurowca, w którym pracował. Kilka godzin wcześniej, o siódmej rano, policjanci ubrani po cywilnemu wtargnęli do jego mieszkania; skonfiskowali należące do niego komputery, telefony komórkowe, archiwum dokumentów, a także notesy, wyciągi z konta i billingi. Tillacka przewieziono do jego biura, gdzie również dokonano rewizji i przez 10 godzin przesłuchiwano go bez udziału adwokata. - Chcieli mnie zmusić do ujawnienia tożsamości informatorów - opowiada "Wprost" Tillack. Wbrew pozorom nie jest on korespondentem na Białorusi rządzonej przez dyktatora Aleksandra Łukaszenkę ani w słynącej z naruszeń praw dziennikarzy Rosji, ale w Brukseli, stolicy Unii Europejskiej. Tillack znalazł się na celowniku belgijskiej policji, gdyż od lat opisuje przekręty finansowe eurokratów (m.in. ujawnił w 2003 r. malwersacje w Eurostacie, które Komisja Europejska próbowała tuszować). Zatrzymanie Tillacka i przeszukanie jego mieszkania (wszystko pod absurdalnym pretekstem, że płacił za dostarczane mu materiały) miały być sygnałem dla informatorów dziennikarzy w instytucjach europejskich, że nie mogą liczyć na anonimowość. Zastraszając dziennikarzy, eurokraci próbują utrzymać patologiczny system finansowania biurokracji w zjednoczonej Europie, w którym nie ma żadnej kontroli nad tym, jak są wydawane pieniądze podatników. Zdaniem audytorów, nie można sprawdzić, gdzie trafia ponad 90 proc. (w 2004 r. było to 93,4 mld euro) pieniędzy z europejskiego budżetu! Nikt nic nie robi, aby uszczelnić ten system. Urzędnicy KE zachowują się jak szefowie koncernów Enron i WorldCom. O ile ci ostatni zostali skazani na wieloletnie więzienie, o tyle eurokraci kpią sobie z prawa i z podatników, których pieniądze wydają. Stosują na przykład system księgowania, którego przestano używać już w średniowieczu, i nic sobie nie robią z tego, że Europejski Trybunał Obrachunkowy w Luksemburgu dziesiąty (sic!) rok z rzędu odmówił zatwierdzenia wydatków UE. Na europejski EUnron każdy pracujący Polak wydaje rocznie 666 zł.
Znikające miliardy
- Budżet unii to otwarty sejf, czekający na to, by go obrabować - mówi "Wprost" Marta Andreasen, była główna księgowa Komisji Europejskiej. Kiedy w 2002 r. Andreasen (Hiszpanka urodzona w Argentynie) rozpoczynała pracę w Brukseli jako główna księgowa Komisji Europejskiej, była pierwszą zawodową księgową na tym stanowisku w historii UE. Już na początku pracy z ówczesną niemiecką komisarz ds. budżetu Michaele Schreyer zaszło dziwne zdarzenie. - Z dokumentów, które jej przekazałam, wynikało, że w budżecie Unii Europejskiej za 2002 r. jest 15 mld euro nadwyżki. Dokumenty Schreyer wskazywały zaś, że jest to już tylko 10 mld euro. Między naszymi biurkami z budżetu unii zniknęło 5 mld euro - opowiada "Wprost" Andreasen. 5 mld euro to około 20 mld zł, czyli jedna dziesiąta budżetu Polski.
Andreasen szybko ustaliła, że znikające pieniądze to nie pomyłka, ale część systemu stworzonego do okradania europejskich podatników. Komisja Europejska ma aż 200 tys. kont w 45 bankach na całym świecie. W siedzibie KE urzędnicy mogą swobodnie zmieniać kwoty transakcji i odbiorców przelewów. System komputerowy został celowo tak skonstruowany, aby nie można było nawet stwierdzić, kto dokonuje takich zmian (zwrócił na to uwagę Europejski Trybunał Obrachunkowy w raporcie z listopada 2004 r.). W prywatnych firmach księgowy musi zobaczyć rachunki i sprawdzić, na czyje konto przelewa pieniądze. Tymczasem od głównego księgowego UE wymaga się, aby podpisywał przelewy, nie widząc żadnych dokumentów, które uzasadniałyby transfer pieniędzy. Aby łatwiej było ukryć malwersacje, Komisja Europejska stosuje system księgowy, którym w Europie przestano się posługiwać w średniowieczu (tzw. system pojedynczego zapisu księgowego); uniemożliwia on bowiem sprawdzenie, gdzie trafiają przelewane pieniądze. Nikogo nie dziwi już to, że roczny bilans z wykonania budżetu UE jest przedstawiany w formie kilku arkuszy kalkulacyjnych wykonanych w popularnym programie Excell.
Nic się nie stało
O tym, że nie ma praktycznie żadnej kontroli nad finansami UE, wiadomo już od 1994 r., kiedy Trybunał Obrachunkowy z Luksemburga wydał swój pierwszy raport na temat unijnego budżetu. Sytuacja powtarza się od tego czasu co rok, ale urzędnicy KE zachowują się tak, jak gdyby nic się nie stało. Sprzyjający malwersacjom system funkcjonuje, ponieważ w jego utrzymywaniu zainteresowani są politycy i urzędnicy z krajów członkowskich. KE nie wymaga żadnych dowodów na to, że pieniądze, które przekazuje do państw UE (85 proc. budżetu teoretycznie jest przekazywane do nich), zostały wydane na właściwy cel, i liczy na odwzajemnienie tej wyrozumiałości. W wyrywkowych kontrolach przeprowadzonych przez Trybunał Obrachunkowy z Luksemburga okazało się, że w 2003 r. rozpłynęło się na przykład 25 proc. pieniędzy przeznaczonych na dopłaty dla rolników we Włoszech, 23 proc. - w Grecji, 21 proc. - w Hiszpanii i 14 proc. - we Francji. - Jeżeli się weźmie pod lupę mały procent wydatków, a później przełoży się to na całość funduszy, wychodzą straszne liczby - uważa Jacek Saryusz-Wolski, eurodeputowany z ramienia Platformy Obywatelskiej, były szef Komitetu Integracji Europejskiej. - Normy wydawania pieniędzy w UE są bardzo restrykcyjne - dodaje Saryusz-Wolski. Restrykcje może i są, ale nie dotyczą wydawania publicznych pieniędzy.
Gdy na początku 2003 r. Marta Andreasen odmówiła podpisania się pod wydatkami, których nie była w stanie sprawdzić, zawieszono ją w wykonywaniu obowiązków służbowych i zakazano jej wstępu do budynków UE. Nie pomogło oświadczenie głównego audytora KE Julesa Muisa, który oświadczył, że informacje Andreasen są prawdziwe. Sprawę zatuszowano, mimo że zbiegło się to w czasie z tzw. aferą Eurostatu - urzędnicy europejskiego urzędu statystycznego zakładali anonimowe konta w jednym z luksemburskich banków i przelali na nie 1 mln euro budżetowych pieniędzy. Wykorzystywali oni luki w systemie kontroli finansów, na które zwracała uwagę Andreasen. Afera została wykryta przypadkiem w trakcie śledztwa prowadzonego przez francuską policję. Unijne organizacje powołane do zwalczania korupcji nie robiły nic.
Komisja resocjalizacyjna
Pod koniec 2004 r., po wielu miesiącach prób zainteresowania sprawą przełożonych oraz posłów Parlamentu Europejskiego, Martha Andreasen przekazała brytyjskim parlamentarzystom (Wielka Brytania jest jednym z największych płatników do unijnego budżetu) dokumenty na potwierdzenie swoich oskarżeń. Od początku roku ci oficjalnie domagają się śledztwa w sprawie defraudacji pieniędzy brytyjskich podatników. Jedyną reakcją KE było oskarżenie Andreasen o... brak lojalności i zwolnienie jej z pracy. Po pozbyciu się dociekliwej księgowej finanse unii wróciły do dotychczasowej normy - patologicznej. Przypomnijmy, że dwóch poprzednich szefów KE, Jacques Santer i Romano Prodi, miało kłopoty z prawem. Pierwszy musiał odejść ze stanowiska w 1999 r. w atmosferze skandalu (kierowanej przez niego komisji zarzucono korupcję i nepotyzm). Z kolei Prodi był oskarżany przez włoską prasę, że gdy był premierem Włoch, brał czynny udział w aferach łapówkarskich (stanowisko szefa KE miało być dla niego swojego rodzaju zesłaniem). Także w skład nowej KE zostały w grudniu zeszłego roku wybrane osoby będące na bakier z prawem. Dla niektórych praca w KE jest wręcz formą resocjalizacji. Na przykład wiceprzewodniczący KE Jacques Barrot był w 2000 r. skazany przez francuski sąd na dwa lata więzienia z zawieszeniem na 8 miesięcy za przelanie 25 mln franków (3,8 mln USD) rządowych pieniędzy na konto swojej partii. Barrot nadal jest politykiem, bo ułaskawił go jego partyjny kolega, prezydent Francji Jacques Chirac (od tego czasu francuscy dziennikarze nie mogą - zgodnie z prawem - pisać, że był przestępcą).
Unia "oszczędza"
Zmowa milczenia, która panuje wokół finansów UE, jest porażająca. Gdyby w prywatnej firmie audytor odmówił akceptacji budżetu, tłumacząc, że nie jest w stanie sprawdzić, czy pieniądze wydane są zgodnie z przeznaczeniem, a główna księgowa odmówiła podpisywania rachunków, twierdząc, że nie wie, za co one są, wybuchłby niebywały skandal. Akcjonariusze natychmiast zdymisjonowaliby zarząd i zatrudnili ludzi, którzy potrafią pilnować pieniędzy. Tymczasem nowa kadra unijnych urzędników zażądała zwiększenia budżetu UE z obecnych 100 mld euro do 143 mld euro w 2013 r. Co ciekawe, Komisja Europejska już dziś nie wydaje wszystkich pieniędzy, które ma do dyspozycji. Na przykład w 2003 r. unijny budżet miał 5,5 mld euro nadwyżki, w 2002 r. - 7,4 mld, a w 2001 r. było to aż 15 mld euro. - To podręcznikowy trik malwersantów, którzy zawyżają potrzeby finansowe swoich organizacji, a później wydają mniej. Dzięki temu ewentualne kontrole są dla nich bardziej wyrozumiałe, bo "zaoszczędzili pieniądze" - komentuje Marta Andreasen. Eurokraci możliwość niekontrolowanego wydawania naszych pieniędzy wpisali sobie do projektu nowej konstytucji, bowiem za "kontrolę budżetu unii odpowiada wszystkie 25 krajów członkowskich". Wszystkie, czyli nikt. - Unijna konstytucja zwiększa uprawnienia Komisji Europejskiej oraz innych organów unii, które już teraz nie radzą sobie problemami - mówi Andreasen. I tym razem się myli. Z problemami takimi jak uczciwi księgowi czy dociekliwi dziennikarze kolejne Komisje Europejskie radzą sobie nadzwyczaj dobrze.
Więcej możesz przeczytać w 15/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.