Członkostwo w Unii Europejskiej było tylko strategią, a nie celem naszej polityki
Państwa działają dziś podobnie jak przedsiębiorstwa, których zarząd, by wynegocjować korzystne transakcje, musi przeanalizować silne i słabe strony firmy oraz szanse i zagrożenia wynikające z otoczenia. W obu wypadkach o sukcesie decydują sprawnie prowadzone negocjacje. Unia Europejska jest strukturą, która została stworzona po to, by harmonizować interesy państw na drodze negocjacji, a nie konfliktów.
Warto zadać pytanie, czy są w Polsce mężowie stanu świadomi tego, że członkostwo w NATO i UE było tylko strategią do osiągnięcia nadrzędnego celu, którym powinno być przekroczenie unijnej średniej tzw. indeksu ludzkiego rozwoju (łączy długość życia, edukację i PKB)? Czy ratyfikacja traktatu konstytucyjnego będzie najskuteczniejszą taktyką do jego osiągnięcia? Może w obliczu nacisków eurobiurokratów to traktat z Nicei ułatwiłby nam powtórzenie sukcesu Irlandii?
Nowy traktat, który w razie ratyfikacji wejdzie w życie 1 listopada 2006 r., w celu zwiększenia jego szans nazywany konstytucją europejską, poparło 73,9 proc. eurodeputowanych. Niewielu, biorąc pod uwagę, że zwiększa on ich władzę. Głosowanie kwalifikowaną większością zwiększy efektywność działania "wielkiej czwórki" (Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch), uzależniając kluczowe dla poprawy naszego bytu sprawy, takie jak polityka gospodarcza czy zagraniczna, od zbieżności naszych interesów z celami czwórki. Ten traktat stworzy stanowiska prezydenta Rady Europejskiej i ministra spraw zagranicznych, zwiększając siłę UE m.in. w nie naszym konflikcie z USA o sprzedaż broni Chinom przez Francuzów i Niemców.
Przedstawiciele "wielkiej czwórki" poparli eurokonstytucję, by odzyskać głosy, którymi nierozważnie podzielili się w Nicei. Socjaliści opowiedzieli się za nią, bo jest ona ucieleśnieniem ich marzeń o odgórnie regulowanej rzeczywistości, eurodeputowani krajów małych - by nie antagonizować dominujących partnerów, a osamotnieni przedstawiciele polskiego rządu - by uniknąć ostracyzmu w UE.
Premier Belka uważa, że euroreferendum należy w Polsce połączyć z wyborami. Wygląda na to, że tak naprawdę chodzi mu o 10 proc., które rząd powinien dostać z 16 mln euro przeznaczonych w tym roku przez Komisję Europejską i Parlament Europejski na akcje propagandowe lansujące unijne parapaństwo (Bruksela wyklucza wsparcie przeciwników konstytucji). Supergłosowanie byłoby więc nie tyle wsparciem frekwencji, ile okazją do skuteczniejszego prowadzenia kampanii parlamentarnej czy prezydenckiej polityków promujących nowy traktat, a w razie porażki dawałoby nadzieję na ciepłe posadki od wdzięcznej Brukseli.
Nie można wierzyć w badania opinii publicznej na nie znane jej tematy. Dopiero rzeczowa dyskusja, ujawniająca wszystkie za i przeciw, może sprawić, że referenda ujawnią wolę narodów Europy. Dlatego nie rozumiem zgryźliwego stwierdzenia Jerzego Baczyńskiego z "Polityki", że "naród polski chce eurokonstytucji, jego przedstawiciele - bynajmniej". Uważam się za część narodu i czekam, aż mi ktoś wytłumaczy, dlaczego traktat z Nicei jest dla nas gorszy od konstytucyjnego. Dlaczego w chwili ratyfikowania wejścia Polski do unii Nicea była dobra, a teraz przed wprowadzeniem jej w życie, mamy ją odrzucić?
Podobno nowy traktat upraszcza dotychczasowe. Trudno w to uwierzyć. Traktat z Nicei ma 51 stron (wcześniejsze po 20), traktat konstytucyjny po angielsku aż 203, a z aneksami - 474 strony. Konstytucja USA ma stron 12, a z poprawkami - 18 stron (konstytucja RP - 39 stron). Sami autorzy twierdzą, że traktat konstytucyjny jest zbyt skomplikowany i wymaga poprawek, a zrozumieć mogą go tylko specjaliści. Nikt nie powinien kodyfikować wszystkiego najwyższym aktem prawnym.
Hiszpanie, którzy pierwsi stanęli przed urnami, musieli przeczytać 731 stron. Nic dziwnego, że w przed głosowaniem 90 proc. z nich mówiło, że nie zna jego treści. Są przypadkiem szczególnym, bo ich człowiek - Borrell - jest współautorem traktatu i przewodniczącym europarlamentu, nadzorującym jego wprowadzenie w całej unii. Mimo 100 mld euro, które otrzymała Hiszpania od czasu wejścia do wspólnoty, wydania miliona euro na kampanię promocyjną, wsparcia gwiazd mediów i dwóch głównych partii, frekwencja wyborcza okazała się w referendum konstytucyjnym najgorsza w historii hiszpańskiej demokracji. Wstrzymało się od głosu lub głosowało na "nie" 22,6 mln wyborców, a 10,8 mln powiedziało "tak". Te proporcje są co najmniej niepokojące. Według ostatniego barometru Centrum Badań Socjologicznych, 53,5 proc. badanych mówi o niewystarczającym wyjaśnieniu traktatu przez rząd i partie, a 38,3 proc. stwierdza, że ta sprawa ich nie interesuje. Ale czy taki traktat można wyjaśnić?
Polski interes
Według przewodniczącego europarlamentu, "myślenie, że ktoś, kto opowiadał się za Niceą, będzie przeciwko konstytucji, jest zupełnie rozsądne". Zwłaszcza że wystarczy brak ratyfikacji w jednym kraju i wiążący pozostanie traktat z Nicei z 2000 r., który dawał Polakom większą siłę głosów. Obecnie około dwóch trzecich Polaków wydaje się popierać podpisanie traktatu konstytucyjnego. Na jakiej podstawie?
Borrell, broniąc decyzji odrzucenia przez europarlament pierwszej komisji Barrosa, mówił: "(...) ta instytucja [parlament] osiągnęła pewną demokratyczną dojrzałość, bo użyła władzy nadanej jej przez traktaty. I to nie powinno być żadnym elementem zaskoczenia. (...) Nie powinno być interpretowane jako kryzys, lecz jako normalna gra. (...) Dziś mamy parlament bardziej wiarygodny i dużo silniejszą komisję (...) i wierzę, że idea Europy jest bardziej dostrzegalna dla wszystkich". Nieprzyjęcie nowego traktatu przez Polskę byłoby także normalną grą demokratycznych zasad. Nie dajmy się zastraszyć. Dokładnie porównajmy traktat z Nicei i traktat konstytucyjny i głosujmy zgodnie z naszym interesem. Tak na pewno zrobią Niemcy, którzy zorientowali się, że w Nicei poszli na zbytni kompromis. Ale już takie kraje, jak Wielka Brytania czy Francja, a być może Dania i Irlandia, mogą odrzucić traktat.
Referendum nie dla głupków
Referendum jesienią 2006 r. byłoby korzystniejsze niż referendum zorganizowane wcześniej. Przykład Hiszpanii pokazuje, że aby wyjaśnić traktat, potrzeba dużo czasu. Głosowanie w ostatniej kolejności nie byłoby dowodem słabości, lecz zajęciem silnej pozycji negocjacyjnej. Jeśli zostanie on odrzucony przez inne państwa, zaoszczędzimy pieniądze przeznaczone na referendum, a w razie ratyfikacji przez wszystkich pozostałych członków unii stalibyśmy się języczkiem u wagi. Irlandzkie "nie" w 2000 r. dla rozszerzenia UE nie doprowadziło do negatywnych konsekwencji dla tego kraju. Polska, zastanawiając się najdłużej ze wszystkich, może wynegocjować dla siebie większy udział w unijnym budżecie lub większe wpływy na decyzje UE.
Jedno jest pewne, w głosowaniu nad przyjęciem traktatu konstytucyjnego każdy z nas powinien myśleć jak mąż stanu.
Więcej możesz przeczytać w 15/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.