Iran chce dołączyć do klubu mocarstw, czy to się światu podoba, czy nie
Ten gest nie pozostawia złudzeń. Ubiegłotygodniowe oświadczenie prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada miało być demonstracją siły. Gdy w orędziu do narodu zapowiedział: "Wkrótce dołączymy do państw, które mają technologię nuklearną", chodziło mu też o zirytowanie wszystkich, którzy starali się powstrzymać Iran przed wzbogacaniem uranu. "Wkrótce irańscy naukowcy - dodał - zaczną go wzbogacać na skalę przemysłową". Następnego dnia w Teheranie oczekiwano szefa Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Mohamed el-Baradei na dwa tygodnie przed upływem ultimatum Rady Bezpieczeństwa miał przekonać Irańczyków, by przerwali prace nad uranem.
To, czy rząd w Teheranie dąży do budowy bomby atomowej, czy nie, to temat zastępczy. Podobnie jak spekulacje, czy USA zdecydują się zbombardować irańskie instalacje jądrowe. W rzeczywistości spór toczy się o przywództwo w świecie islamu i o kontrolę nad zasobami ropy. Iran chce dołączyć do klubu supermocarstw, czy się to światu podoba, czy nie. Wojna już się zaczęła.
Oś ajatollahów
- Zaraz po tym, jak Iran ogłosi dobre nuklearne wieści, zacznie się wymierzona w nas kampania psychologiczna - zapowiadali jeszcze przed orędziem Ahmadineżada irańscy parlamentarzyści. Reakcja Białego Domu na informacje z Teheranu była jednak chłodna. "To krok w złą stronę" - skomentował jeden z rzeczników administracji USA.
Iran może ignorować głosy ekspertów analizujących, jakie scenariusze wojny rozpatruje Waszyngton. Podobnie jak ostrzeżenia Rady Bezpieczeństwa i MAEA. Jednak nad ciosem, który zadał mu prezydent Egiptu, tak łatwo nie da się przejść do porządku dziennego. W wywiadzie w telewizji Al-Arabija Hosni Mubarak obarczył Iran odpowiedzialnością za chaos w Iraku. "Trwa tam wojna domowa, a konflikt zbrojny może się rozszerzyć na cały region" - przekonywał. Kij w mrowisko wsadził, gdy stwierdził, że iraccy szyici, którzy rządzą Irakiem, są bardziej lojalni wobec władz w Teheranie niż wobec własnej ojczyzny. I to doprowadziło Irańczyków i szyickich Irakijczyków do furii. - W rzeczywistości Mubarak powiedział to, co od dawna jest powtarzane w prywatnych rozmowach w każdym arabskim domu - uważa Mohammed Salah, szef wydawanego w Londynie dziennika "Al-Hayat".
Dotychczas Irańczycy sprytnie rozgrywali konflikt szyicko-sunnicki. Nie tylko budowali oś Iran - Irak - Syria - Bahrajn, ale też coraz bardziej interweniowali w innych krajach muzułmańskich, gdzie mieszkają szyici. W Iraku udało im się unieruchomić Amerykanów, którzy nie otworzą frontu z Iranem, póki nie uspokoją sytuacji w Iraku. A nie uspokoją Iraku, póki nie rozwiążą problemu irańskiego. Koło się zamyka. Definiując problem, Mubarak pokazał, czego boi się Iran: sojuszu sunnitów z Zachodem.
Iracki front
Teoretycznie wszystkie elementy irackiej wojennej układanki pasują do siebie. Przez trzy dekady rządziło tym krajem kilka sunnickich klanów, które dyskryminowały szyitów, a zbyt butnych mordowały. Teraz role się odwróciły. Zdobywszy władzę, dawni szyiccy opozycjoniści zmienili areszty w miejsce krwawej łaźni sunnitów - tylko w ostatnich czterech miesiącach wymordowano ich prawie 8,5 tys. Sunnici w odwecie podkładają bomby na przystankach autobusowych, w meczetach i na pogrzebach. I pewnie można by przyjąć, że tak nakręca się spirala wojny domowej, gdyby nie kilka faktów. Przez ponad 30 lat Saddam Husajn, strasząc dyktaturą szyic-kich ajatollahów, próbował zapewniać sobie lojalność sunnickich klanów, z którymi był spokrewniony. Klany były lojalne, bo tak im było wygodnie, ale do podziałów religijnych miało się to nijak. W Iraku bowiem od wieków rody obu odłamów islamu mieszały się i żyły we względnej zgodzie. Obecny konflikt jest sterowany z zewnątrz. Wykonawcami zabójstw na sunnitach są członkowie szyickich partyzantek i służby bezpieczeństwa. Jednymi i drugimi kierują szyiccy przywódcy, którzy czasy reżimu spędzili w Iranie.
Zeznając przed komisją Senatu USA, John Negroponte, szef amerykańskiej National Intelligence, oświadczył, że "wojna domowa w Iraku jest inspirowana przez sąsiadów tego kraju". Przekonywał, że jeśli konflikt wymknie się poza Irak, "zdeterminuje sytuację na Bliskim Wschodzie, ale też na świecie". Tyle że konflikt już daje o sobie znać w innych krajach. Dwa miesiące temu podczas szyickiego święta Aszura w afgańskim Heracie, gdzie od lat nie było starć szyitów z sunnitami, zginęło pięć osób, a 51 zostało rannych. W Indiach, gdy szyici wyłamali się z trwającego od lat sojuszu z sunnitami, bomby zabiły trzy osoby, a kilkanaście raniły. Nawet w sennym Kuwejcie, gdzie szyici stanowią formalnie 30 proc. społeczeństwa, bojówki sunnickie ostrzelały szyickie meczety. W Arabii Saudyjskiej potężną debatę wywołuje książka "Banat al-Riyadh" (Dziewczyny z Rijadu), której głównym wątkiem jest zerwanie przyjaźni bohaterek z powodu podziału na sekty w islamie.
Bliski wróg
Sunnici stanowiący 85 proc. z 1,5 mld muzułmanów zawsze dyskryminowali szyitów. Osama bin Laden nazywa szyitów "al-rafida", co jest obelżywym określeniem odstępcy od wiary. Twierdzi, że są "bliskim i niebezpiecznym wrogiem". "Talibowie dali szyitom trzy wyjścia: przejdą na sunnicki islam, wyjadą do sąsiedniego Iranu albo zginą" - pisał Ahmed Rashid w książce "Talibowie". W Arabii Saudyjskiej, gdzie państwową religią jest wahabizm, czyli sunnicki fundamentalizm, władze zabraniają 15-procentowej mniejszości szyickiej uczestniczenia w rządach nawet na szczeblu lokalnym. Rząd w Rijadzie argumentuje, że za pośrednictwem szyitów Amerykanie, Żydzi i Irańczycy zagarnęliby zyski z ropy. Jej największe złoża znajdują się nad Zatoką Perską, czyli na terenach zamieszkanych przez szyitów. Na pytanie, dlaczego dyskryminowane są też gminy szyickie na południu kraju, gdzie ropy nie ma, władze nie odpowiadają. Podobna paranoja powstrzymuje przed reformami rodzinę królewską rządzącą Bahrajnem, choć tam szyici stanowią 60 proc. społeczeństwa. Te same powody sprawiają też, że w Egipcie od 1967 r. obowiązuje stan wyjątkowy, a prezydent Mubarak już dwa lata trzyma pod kluczem część szyickich polityków.
W Pakistanie oficjalnie nie ma tarć religijnych. Gdy dochodzi do ataków na szyitów stanowiących 20 proc. społeczeństwa, sunnickie władze twierdzą, że to akcje odwetowe za szpiegowanie na rzecz Indii albo prowokacje agentów z Delhi. Do konfrontacji oficjalnie doszło tylko raz, gdy rządzący Pakistanem w latach 80. gen. Zia-ul-Haq zapowiedział wprowadzenie szarijatu. Było to prawo w wersji szkół sunnickich, któremu szyici się sprzeciwili. W odwecie sunnickie bojówki przeprowadziły serię zamachów w prowincjach Pendżab i Sindh. Według oficjalnych danych, zginęło 4 tys. ludzi, nieoficjalnie mówi się jednak o 10 tys. zabitych. - W tej chwili problem konfliktu szyicko--sunnickiego nas nie dotyczy. Trzeba jednak przyznać, że są u nas siły, które wręcz modlą się, by do niego doszło - mówi "Wprost" gen. Shaukat Sultan Khan, sekretarz prezydenta Pakistanu. Wydaje się, że "siłom", o których mówi generał, wystarczy iskra, by wywołać konflikt. W Karaczi, handlowej stolicy kraju, o szyitach mówi się jak o znienawidzonych w świecie islamskim Żydach. - Bo oni są tacy sami: wszędzie się wkręcą, za sobą potrafią stać murem, ale by zrobić interes, własną matkę by sprzedali - mówi sunnitka Kauser Shah.
Epicentrum religijnych waśni jest górzysty Beludżystan na pograniczu Pakistanu, Iranu i Afganistanu. Mieszkający tam szyiccy Beludżowie w traktacie podpisanym w XIX wieku z Brytyjczykami dostali obietnicę, że po stu latach będą mogli stworzyć własne państwo. Dokumentu do dziś nie chce wydać rząd w Londynie. Nieoficjalnie mówi się, że ostatnio, by zapobiec czwartej już wojnie z Beludżami, prezydent Pakistanu przekupił przywódców plemiennych 200 mln dolarów. - Gdyby Beludżowie wywołali wojnę, armia miałaby do czynienia z działaniami partyzanckimi. Takie wojny są zwykle trudne, długie i ciężko je wygrać - dodaje proszący o anonimowość polityk z Islamabadu. Jeśli Pakistan sprzeciwi się atomowym aspiracjom Iranu, ten sprowokuje rewolucję w Beludżystanie i powtórzy się tam scenariusz iracki. USA zależy na sprzeciwie Islamabadu wobec aspiracji Teheranu nie tylko dlatego, że Pakistan jest odpowiedzialny za zaopatrzenie ajatollahów w technologie nuklearne, ale głównie ze względów strategicznych. - Iran, zagrożony powstaniem na terytorium sąsiadów baz wojennych, zmieniłby retorykę - twierdzi Toby Dodge, ekspert ds. bliskowschodnich na londyńskim Queen Mary University. To nie przypadek, że do międzynarodowej koalicji sprzeciwiającej się budowie irańskiej bomby nuklearnej włączyły się Arabia Saudyjska, Egipt, Jemen, Oman, Katar i Afganistan. Mniejszości szyickie dzięki wsparciu Iranu mogłyby zagrozić tamtejszym reżimom.
Renesans fundamentalizmu
Plany irańskich ajatollahów wyglądają groźnie, ale trzeba brać pod uwagę, że świat szyicki nie jest monolitem. Różnice dawały się we znaki, m.in. gdy Teheran przez lata faworyzował chrześcijańską Armenię w jej konflikcie granicznym z szyickim Azerbejdżanem. Teraz Azerbejdżan wszedł do koalicji, która ma zapobiec budowie irańskiej bomby nuklearnej. Szyiccy Irakijczycy są skonfundowani deklaracjami wspieranego przez Iran Hezbollahu o zniszczeniu "wielkiego szatana", bo to Ameryka wyzwoliła ich od reżimu Saddama. Libańscy szyici są wściekli na Teheran do tego stopnia, że na rozmowy o wyborze przyszłego prezydenta nie zaproszono wysłanników Syrii, powszechnie uważanych za emisariuszy Teheranu. Przyczyną nie były spory ideologiczne, lecz pieniądze - na wojennej retoryce Irańczyków stracili właśnie libańscy biznesmeni robiący interesy z Izraelem.
Gdy trzy lata temu Amr Moussa, przewodniczący Ligi Arabskiej, ostrzegał, że wojna w Iraku "otworzy wrota piekieł", jego słowa interpretowano jako zapowiedź ataków muzułmanów na państwa zachodnie, a nie konfrontacji wewnątrz świata islamskiego. Później, poza rozluźnieniem iracko--irańskiego klina, pojawiły się inne czynniki determinujące konfrontację w świecie muzułmańskim. Najważniejszym z nich jest renesans wojowniczego fundamentalizmu. Mało tego, po śmierci Jasera Arafata i saudyjskiego króla Fahda oraz zerwaniu przez Kaddafiego z terroryzmem rozpoczęła się wojna o schedę po nich, czyli o przywództwo w świecie islamu. Jedynym naturalnym kandydatem jest Iran. Pod warunkiem że stanie się mocarstwem nuklearnym.
Muzułmańskie piekło było zamknięte przez pół wieku. Jest w nim sporo fundamentalizmu, kocioł nienawiści do Zachodu, a także olbrzymie pokłady biedy i zbrodni tyranów, których nikt nie krytykował, by nie psuć sobie prowadzonych z nimi interesów. Wietrzenie tego piekła może być wyjątkowo krwawe.
To, czy rząd w Teheranie dąży do budowy bomby atomowej, czy nie, to temat zastępczy. Podobnie jak spekulacje, czy USA zdecydują się zbombardować irańskie instalacje jądrowe. W rzeczywistości spór toczy się o przywództwo w świecie islamu i o kontrolę nad zasobami ropy. Iran chce dołączyć do klubu supermocarstw, czy się to światu podoba, czy nie. Wojna już się zaczęła.
Oś ajatollahów
- Zaraz po tym, jak Iran ogłosi dobre nuklearne wieści, zacznie się wymierzona w nas kampania psychologiczna - zapowiadali jeszcze przed orędziem Ahmadineżada irańscy parlamentarzyści. Reakcja Białego Domu na informacje z Teheranu była jednak chłodna. "To krok w złą stronę" - skomentował jeden z rzeczników administracji USA.
Iran może ignorować głosy ekspertów analizujących, jakie scenariusze wojny rozpatruje Waszyngton. Podobnie jak ostrzeżenia Rady Bezpieczeństwa i MAEA. Jednak nad ciosem, który zadał mu prezydent Egiptu, tak łatwo nie da się przejść do porządku dziennego. W wywiadzie w telewizji Al-Arabija Hosni Mubarak obarczył Iran odpowiedzialnością za chaos w Iraku. "Trwa tam wojna domowa, a konflikt zbrojny może się rozszerzyć na cały region" - przekonywał. Kij w mrowisko wsadził, gdy stwierdził, że iraccy szyici, którzy rządzą Irakiem, są bardziej lojalni wobec władz w Teheranie niż wobec własnej ojczyzny. I to doprowadziło Irańczyków i szyickich Irakijczyków do furii. - W rzeczywistości Mubarak powiedział to, co od dawna jest powtarzane w prywatnych rozmowach w każdym arabskim domu - uważa Mohammed Salah, szef wydawanego w Londynie dziennika "Al-Hayat".
Dotychczas Irańczycy sprytnie rozgrywali konflikt szyicko-sunnicki. Nie tylko budowali oś Iran - Irak - Syria - Bahrajn, ale też coraz bardziej interweniowali w innych krajach muzułmańskich, gdzie mieszkają szyici. W Iraku udało im się unieruchomić Amerykanów, którzy nie otworzą frontu z Iranem, póki nie uspokoją sytuacji w Iraku. A nie uspokoją Iraku, póki nie rozwiążą problemu irańskiego. Koło się zamyka. Definiując problem, Mubarak pokazał, czego boi się Iran: sojuszu sunnitów z Zachodem.
Iracki front
Teoretycznie wszystkie elementy irackiej wojennej układanki pasują do siebie. Przez trzy dekady rządziło tym krajem kilka sunnickich klanów, które dyskryminowały szyitów, a zbyt butnych mordowały. Teraz role się odwróciły. Zdobywszy władzę, dawni szyiccy opozycjoniści zmienili areszty w miejsce krwawej łaźni sunnitów - tylko w ostatnich czterech miesiącach wymordowano ich prawie 8,5 tys. Sunnici w odwecie podkładają bomby na przystankach autobusowych, w meczetach i na pogrzebach. I pewnie można by przyjąć, że tak nakręca się spirala wojny domowej, gdyby nie kilka faktów. Przez ponad 30 lat Saddam Husajn, strasząc dyktaturą szyic-kich ajatollahów, próbował zapewniać sobie lojalność sunnickich klanów, z którymi był spokrewniony. Klany były lojalne, bo tak im było wygodnie, ale do podziałów religijnych miało się to nijak. W Iraku bowiem od wieków rody obu odłamów islamu mieszały się i żyły we względnej zgodzie. Obecny konflikt jest sterowany z zewnątrz. Wykonawcami zabójstw na sunnitach są członkowie szyickich partyzantek i służby bezpieczeństwa. Jednymi i drugimi kierują szyiccy przywódcy, którzy czasy reżimu spędzili w Iranie.
Zeznając przed komisją Senatu USA, John Negroponte, szef amerykańskiej National Intelligence, oświadczył, że "wojna domowa w Iraku jest inspirowana przez sąsiadów tego kraju". Przekonywał, że jeśli konflikt wymknie się poza Irak, "zdeterminuje sytuację na Bliskim Wschodzie, ale też na świecie". Tyle że konflikt już daje o sobie znać w innych krajach. Dwa miesiące temu podczas szyickiego święta Aszura w afgańskim Heracie, gdzie od lat nie było starć szyitów z sunnitami, zginęło pięć osób, a 51 zostało rannych. W Indiach, gdy szyici wyłamali się z trwającego od lat sojuszu z sunnitami, bomby zabiły trzy osoby, a kilkanaście raniły. Nawet w sennym Kuwejcie, gdzie szyici stanowią formalnie 30 proc. społeczeństwa, bojówki sunnickie ostrzelały szyickie meczety. W Arabii Saudyjskiej potężną debatę wywołuje książka "Banat al-Riyadh" (Dziewczyny z Rijadu), której głównym wątkiem jest zerwanie przyjaźni bohaterek z powodu podziału na sekty w islamie.
Bliski wróg
Sunnici stanowiący 85 proc. z 1,5 mld muzułmanów zawsze dyskryminowali szyitów. Osama bin Laden nazywa szyitów "al-rafida", co jest obelżywym określeniem odstępcy od wiary. Twierdzi, że są "bliskim i niebezpiecznym wrogiem". "Talibowie dali szyitom trzy wyjścia: przejdą na sunnicki islam, wyjadą do sąsiedniego Iranu albo zginą" - pisał Ahmed Rashid w książce "Talibowie". W Arabii Saudyjskiej, gdzie państwową religią jest wahabizm, czyli sunnicki fundamentalizm, władze zabraniają 15-procentowej mniejszości szyickiej uczestniczenia w rządach nawet na szczeblu lokalnym. Rząd w Rijadzie argumentuje, że za pośrednictwem szyitów Amerykanie, Żydzi i Irańczycy zagarnęliby zyski z ropy. Jej największe złoża znajdują się nad Zatoką Perską, czyli na terenach zamieszkanych przez szyitów. Na pytanie, dlaczego dyskryminowane są też gminy szyickie na południu kraju, gdzie ropy nie ma, władze nie odpowiadają. Podobna paranoja powstrzymuje przed reformami rodzinę królewską rządzącą Bahrajnem, choć tam szyici stanowią 60 proc. społeczeństwa. Te same powody sprawiają też, że w Egipcie od 1967 r. obowiązuje stan wyjątkowy, a prezydent Mubarak już dwa lata trzyma pod kluczem część szyickich polityków.
W Pakistanie oficjalnie nie ma tarć religijnych. Gdy dochodzi do ataków na szyitów stanowiących 20 proc. społeczeństwa, sunnickie władze twierdzą, że to akcje odwetowe za szpiegowanie na rzecz Indii albo prowokacje agentów z Delhi. Do konfrontacji oficjalnie doszło tylko raz, gdy rządzący Pakistanem w latach 80. gen. Zia-ul-Haq zapowiedział wprowadzenie szarijatu. Było to prawo w wersji szkół sunnickich, któremu szyici się sprzeciwili. W odwecie sunnickie bojówki przeprowadziły serię zamachów w prowincjach Pendżab i Sindh. Według oficjalnych danych, zginęło 4 tys. ludzi, nieoficjalnie mówi się jednak o 10 tys. zabitych. - W tej chwili problem konfliktu szyicko--sunnickiego nas nie dotyczy. Trzeba jednak przyznać, że są u nas siły, które wręcz modlą się, by do niego doszło - mówi "Wprost" gen. Shaukat Sultan Khan, sekretarz prezydenta Pakistanu. Wydaje się, że "siłom", o których mówi generał, wystarczy iskra, by wywołać konflikt. W Karaczi, handlowej stolicy kraju, o szyitach mówi się jak o znienawidzonych w świecie islamskim Żydach. - Bo oni są tacy sami: wszędzie się wkręcą, za sobą potrafią stać murem, ale by zrobić interes, własną matkę by sprzedali - mówi sunnitka Kauser Shah.
Epicentrum religijnych waśni jest górzysty Beludżystan na pograniczu Pakistanu, Iranu i Afganistanu. Mieszkający tam szyiccy Beludżowie w traktacie podpisanym w XIX wieku z Brytyjczykami dostali obietnicę, że po stu latach będą mogli stworzyć własne państwo. Dokumentu do dziś nie chce wydać rząd w Londynie. Nieoficjalnie mówi się, że ostatnio, by zapobiec czwartej już wojnie z Beludżami, prezydent Pakistanu przekupił przywódców plemiennych 200 mln dolarów. - Gdyby Beludżowie wywołali wojnę, armia miałaby do czynienia z działaniami partyzanckimi. Takie wojny są zwykle trudne, długie i ciężko je wygrać - dodaje proszący o anonimowość polityk z Islamabadu. Jeśli Pakistan sprzeciwi się atomowym aspiracjom Iranu, ten sprowokuje rewolucję w Beludżystanie i powtórzy się tam scenariusz iracki. USA zależy na sprzeciwie Islamabadu wobec aspiracji Teheranu nie tylko dlatego, że Pakistan jest odpowiedzialny za zaopatrzenie ajatollahów w technologie nuklearne, ale głównie ze względów strategicznych. - Iran, zagrożony powstaniem na terytorium sąsiadów baz wojennych, zmieniłby retorykę - twierdzi Toby Dodge, ekspert ds. bliskowschodnich na londyńskim Queen Mary University. To nie przypadek, że do międzynarodowej koalicji sprzeciwiającej się budowie irańskiej bomby nuklearnej włączyły się Arabia Saudyjska, Egipt, Jemen, Oman, Katar i Afganistan. Mniejszości szyickie dzięki wsparciu Iranu mogłyby zagrozić tamtejszym reżimom.
Renesans fundamentalizmu
Plany irańskich ajatollahów wyglądają groźnie, ale trzeba brać pod uwagę, że świat szyicki nie jest monolitem. Różnice dawały się we znaki, m.in. gdy Teheran przez lata faworyzował chrześcijańską Armenię w jej konflikcie granicznym z szyickim Azerbejdżanem. Teraz Azerbejdżan wszedł do koalicji, która ma zapobiec budowie irańskiej bomby nuklearnej. Szyiccy Irakijczycy są skonfundowani deklaracjami wspieranego przez Iran Hezbollahu o zniszczeniu "wielkiego szatana", bo to Ameryka wyzwoliła ich od reżimu Saddama. Libańscy szyici są wściekli na Teheran do tego stopnia, że na rozmowy o wyborze przyszłego prezydenta nie zaproszono wysłanników Syrii, powszechnie uważanych za emisariuszy Teheranu. Przyczyną nie były spory ideologiczne, lecz pieniądze - na wojennej retoryce Irańczyków stracili właśnie libańscy biznesmeni robiący interesy z Izraelem.
Gdy trzy lata temu Amr Moussa, przewodniczący Ligi Arabskiej, ostrzegał, że wojna w Iraku "otworzy wrota piekieł", jego słowa interpretowano jako zapowiedź ataków muzułmanów na państwa zachodnie, a nie konfrontacji wewnątrz świata islamskiego. Później, poza rozluźnieniem iracko--irańskiego klina, pojawiły się inne czynniki determinujące konfrontację w świecie muzułmańskim. Najważniejszym z nich jest renesans wojowniczego fundamentalizmu. Mało tego, po śmierci Jasera Arafata i saudyjskiego króla Fahda oraz zerwaniu przez Kaddafiego z terroryzmem rozpoczęła się wojna o schedę po nich, czyli o przywództwo w świecie islamu. Jedynym naturalnym kandydatem jest Iran. Pod warunkiem że stanie się mocarstwem nuklearnym.
Muzułmańskie piekło było zamknięte przez pół wieku. Jest w nim sporo fundamentalizmu, kocioł nienawiści do Zachodu, a także olbrzymie pokłady biedy i zbrodni tyranów, których nikt nie krytykował, by nie psuć sobie prowadzonych z nimi interesów. Wietrzenie tego piekła może być wyjątkowo krwawe.
Plan ataku Komandosi z SAS prowadzą już działania w Iranie |
---|
Dziesięcioosobowa grupa komandosów brytyjskich sił specjalnych wyleciała z bazy Shaheed Muwaffaq w Jordanii na rozpoznanie do Iranu. Ma zebrać informacje o ośrodkach atomowych, których wcześniej nie namierzyły amerykańskie satelity. Tajna operacja żołnierzy z 21. Pułku SAS nosi kryptonim "Groundbreaker". Decyzję o wysłaniu komandosów podjęto na tajnym spotkaniu brytyjskich dowódców wojskowych i szefów wywiadu w Whitehall. Podczas narady przedstawiono informację, że prezydent Bush "wyraźnie przybliżył" możliwość ataku na dziewięć zakładów nuklearnych w Iranie. Ujawniono też niektóre scenariusze wojenne Pentagonu. Jeden z nich zakłada, że rakiety Tomahawk zostaną wystrzelone z amerykańskich okrętów wojennych i łodzi podwodnych w Zatoce Perskiej. Ich celem będą systemy obrony powietrznej w irańskich ośrodkach atomowych. Udoskonalone tomahawki są wyposażone w urządzenia pokładowe pozwalające na zmianę kursu podczas lotu i zaatakowanie innych celów, jeśli poprzednio zaprogramowane zostały już zniszczone. Każda rakieta może też "szybować" nad wyznaczonym celem, przekazując obraz zniszczeń zarejestrowany przez pokładowe kamery. Inny scenariusz zakłada, że niewidzialne dla radarów bombowce B-2 (z dwutonowymi bombami do burzenia bunkrów) wystartują z bazy marynarki wojennej na wyspie Diego Garcia na Oceanie Indyjskim, z bazy lotnictwa Whiteman w stanie Missouri oraz z brytyjskiej bazy lotniczej Faiford w Gloucestershire. Każda z bomb o długości jednego metra, wykonana z utwardzonej stali, potrafi przebić sześciometrową warstwę zbrojonego betonu. Po bombardowaniu nie przewiduje się lądowania oddziałów wojskowych. Celem spotkania "gabinetu wojennego" rządu Jej Królewskiej Mości było także przedyskutowanie politycznych konsekwencji ataku. Wielka Brytania musi się liczyć z nasileniem zamachów terrorystycznych na jej terytorium i w Iraku, gdzie stacjonuje 8,5 tys. brytyjskich żołnierzy, a także w Afganistanie, gdzie od maja ma być 3,5 tys. żołnierzy z Wielkiej Brytanii. Zamachy mogą się też nasilić w Izraelu i w państwach, które dołączą do antyirańskiej koalicji. Dyplomatycznego wsparcia udzielą jej prawdopodobnie Australia, Polska i - być może - Niemcy, Francja oraz Hiszpania. Nie określono daty rozpoczęcia ewentualnej interwencji w Iranie. Jeśli Teheran nadal będzie ignorował żądania ONZ, to USA mogą podjąć akcję wojskową jeszcze w 2006 r. lub na początku 2007 r. Gordon Thomas Tłumaczył David Dastych |
Spór o sukcesję |
---|
Rozłam w islamie wyniknął ze sporu o sukcesję po proroku. Niewielka grupa uważała, że następcą Mahometa może być jedynie jego zięć Ali. Nazwano ich szi'a, czyli zwolennikami. Większość uznająca, iż prorok nie zostawił instrukcji w sprawie dziedzictwa, zaakceptowała Abu Bakra. Jej członków nazwano ludźmi tradycji i zgodnej opinii - ahl as-sunna wa-al-dżama'a. Sunnici twierdzili, że następca proroka, czyli kalif, jest wyłącznie władcą gminy. Dla szyitów sukcesor był interpretatorem nauk religijnych. "Dlatego choć różnica między szyizmem a sunnizmem wydaje się polityczna, ma charakter teologiczny" - wyjaśnia Seyyed Hossein Nasr w książce "Idee i wartości islamu". Podkreśla jednak, że różnice w tekstach teologicznych i codziennej praktyce religii są bardzo małe. |
Więcej możesz przeczytać w 16/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.