Ile Bułgarzy i Rumuni zapłacą za bilet wstępu do Unii Europejskiej?
Ponad 20 lat temu państwa wstępujące do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej zyskiwały na tym. Teraz nowe kraje członkowskie dopłacają do tej przyjemności, a zyski jak w piramidzie finansowej czerpie stara bogata Europa" - uważa rosyjski dysydent Władimir Bukowski. Bułgaria i Rumunia, które mają wejść do UE w 2007 r., dostaną jedynie okruchy z unijnego stołu. Za to stare kraje członkowskie zyskają 30 mln nowych konsumentów swoich towarów i usług. Nawet Guenter Verheugen przyznaje, że na tym rozszerzeniu najbardziej skorzystają Niemcy i Austria.
Sześciu kasjerów Europy
Już kilka lat temu w Komisji Europejskiej mówiono o kasjerach Europy, którzy prowadzą na smyczy resztę klubu. Niemcy, Francja, Belgia, Holandia, Włochy i Wielka Brytania rozdają polityczne i ekonomiczne karty. W ubiegłym roku Niemcy opóźniły proces przyjmowania Sofii i Bukaresztu do UE, uzasadniając to problemami z przestrzeganiem praw człowieka, zacofanym rolnictwem i korupcją w tych krajach. W istocie odroczenie miało wywołać efekt psychologiczny. Bałkańskie stolice przestraszyły się i spuściły z tonu w negocjacjach. Wodzenie ich za nos sprawi, że nie włączą się do wspólnej polityki rolnej (CAP), która ma zostać zrewidowana w 2009 r. i zamknięta prawdopodobnie w 2013 r. Politycy z Bułgarii i Rumunii powtarzają, że dzięki dobrej ziemi i wysokiej jakości produktów rolnictwo stanie się konkurencyjne i zachęci inwestorów. Istotnie, zagranicznym koncernom będzie się opłacać inwestowanie w agrobiznes.
Przyjęty podczas grudniowego szczytu plan finansowy oznacza dla Bułgarii dotacje w wysokości 11 mld euro do 2013 r., a dla Rumunii - 31 mld euro. "Dostaniemy pieniądze, ale zagraniczne koncerny zyskają rynek zbytu, na którym będą działać na uprzywilejowanych zasadach. Nie mamy dokładnych danych, ile naszych firm zostanie zamkniętych z powodu niedostosowania do unijnych norm. A za uchybienie może być uznana choćby nieodpowiednia liczba kafelków w kuchni. Tak surowych norm nie muszą przestrzegać stare kraje UE" - mówi dziennikarka Biljana Zafirova.
Rumunia i Bułgaria czekają na inwestorów. Niemieckie firmy już kontrolują większość rumuńskich i bułgarskich banków i monopolizują przemysł chemiczny. Z preferencyjnych zasad podatkowych i innych ulg korzystają też Belgowie. W ubiegłym roku zagraniczne firmy zainwestowały w Bułgarii 2,5 mld euro. "Austriacy zainwestowali u nas 1,9 mld euro, niewiele mniej Holendrzy, a po nich - Francuzi, Niemcy i Włosi. Firmy z tych krajów najczęściej wybierają turystykę, przemysł chemiczny i spożywczy oraz sektor bankowy" - wylicza Radu Târle, rumuński obserwator w europarlamencie. W obu krajach do zagospodarowania jest biznes turystyczny. Bułgarskie Złote Piaski i Słoneczny Brzeg są wielkim placem budowy, hotele wznoszą głównie Niemcy i Austriacy. Podobnie dzieje się na rumuńskich plażach Morza Czarnego. A ceny nieruchomości są tam pięć razy niższe niż na Zachodzie.
Guenter Verheugen, który jako komisarz ds. rozszerzenia rozpoczął rozmowy akcesyjne z Bułgarią i Rumunią, podkreśla, że na rozszerzeniu najbardziej skorzystają Austria i Niemcy: "Firmy z tych państw zyskają rynek zbytu i 30 mln nowych konsumentów". Nie zapominajmy o strategicznym położeniu krajów nad Morzem Czarnym. Unia zapewni sobie przy okazji gwarancję stabilizacji w regionie. W kwietniu na konferencji w Belgradzie przywódcy bałkańscy zajmą się projektami dwóch rurociągów z ropą naftową: AMBO (wiodącego przez Bułgarię, Rumunię, Albanię i Macedonię) i PEOB (paneuropejskiego). Już teraz regionem Morza Czarnego interesują się Brytyjczycy, którzy podpisują kontrakty energetyczne z Rumunami.
Wejściówka do klubu
Dyplomaci unijni robią dziwne miny, gdy słyszą pytanie, co na akcesji zyskają Bułgaria i Rumunia. A potem z protekcjonalnym uśmiechem mówią, że kraje zdobędą "kartę do europejskiego klubu", czyli coś, za co warto cierpieć. "Poza profitami ekonomicznymi, w tym partycypowaniem we wspólnym rynku oraz szansą na unowocześnienie gospodarki i zrównanie standardów, Bułgaria i Rumunia staną się przede wszystkim częścią rodziny europejskiej, będą mogły wpływać na podejmowane decyzje, otrzymają gwarancję bezpieczeństwa i stabilizacji. Po 150 latach na tych ziemiach zapanuje wreszcie spokój" - mówi Oli Rehn, unijny komisarz ds. rozszerzenia.
Podobnie jak w wypadku Polski i dziewięciu innych nowych krajów UE przed Sofią i Bukaresztem roztaczana jest wizja czarnej dziury, w którą by wpadły, gdyby nie weszły do unii. Coraz bardziej niepokojąca sytuacja w byłej Jugosławii sprawia, że UE wydaje się lekiem na całe zło i najważniejszą obok NATO gwarancją bezpieczeństwa.
Do niedawna Bułgarzy i Rumuni należeli do największych euroentuzjastów na Bałkanach, teraz zaczynają dostrzegać własne walory. "Mentalnie zawsze przynależeliśmy do Europy. Wchodząc do unii, możemy wyrównać szanse. Ale korzyść jest obustronna, bo dzięki nam unia zyska szanse zbudowania alternatywnych rurociągów energetycznych. UE powinno więc zależeć na rozwiązaniu konfliktów w rejonie Morza Czarnego" - mówi Mihai-Razvan Ungureanu, minister spraw zagranicznych Rumunii.
Przed II wojną światową Bukareszt i Belgrad były głównymi partnerami strategicznymi Warszawy. Układ sił w unii skłania, by wrócić do tej strategii - grające w jednej drużynie Polska i Rumunia w najgorszym razie mogłyby być trzonem koalicji weta. Po zawodzie, który nas spotkał w związku z Hiszpanią, możemy zyskać cennego koalicjanta. "To ostatni moment, byśmy zaczęli pozyskiwać Rumunię jako sojusznika. Chcemy budować wspólny front podczas ważnych dyskusji europejskich, na przykład związanych z budżetem czy liberalizacją rynku pracy i usług" - mówi eurodeputowany Bogusław Sonik. Rumunia widzi się jako sojusznika USA i Wielkiej Brytanii, ale otwartego na Stary Kontynent. "Naszymi tradycyjnymi sojusznikami były Włochy, Francja i Węgry, ale będąc już w unii, chcielibyśmy budować alians z krajami środkowoeuropejskimi, które mają podobne do naszych problemy i cele, a najważniejszym z tych krajów jest Polska" - powtarza Ungureanu.
Sześciu kasjerów Europy
Już kilka lat temu w Komisji Europejskiej mówiono o kasjerach Europy, którzy prowadzą na smyczy resztę klubu. Niemcy, Francja, Belgia, Holandia, Włochy i Wielka Brytania rozdają polityczne i ekonomiczne karty. W ubiegłym roku Niemcy opóźniły proces przyjmowania Sofii i Bukaresztu do UE, uzasadniając to problemami z przestrzeganiem praw człowieka, zacofanym rolnictwem i korupcją w tych krajach. W istocie odroczenie miało wywołać efekt psychologiczny. Bałkańskie stolice przestraszyły się i spuściły z tonu w negocjacjach. Wodzenie ich za nos sprawi, że nie włączą się do wspólnej polityki rolnej (CAP), która ma zostać zrewidowana w 2009 r. i zamknięta prawdopodobnie w 2013 r. Politycy z Bułgarii i Rumunii powtarzają, że dzięki dobrej ziemi i wysokiej jakości produktów rolnictwo stanie się konkurencyjne i zachęci inwestorów. Istotnie, zagranicznym koncernom będzie się opłacać inwestowanie w agrobiznes.
Przyjęty podczas grudniowego szczytu plan finansowy oznacza dla Bułgarii dotacje w wysokości 11 mld euro do 2013 r., a dla Rumunii - 31 mld euro. "Dostaniemy pieniądze, ale zagraniczne koncerny zyskają rynek zbytu, na którym będą działać na uprzywilejowanych zasadach. Nie mamy dokładnych danych, ile naszych firm zostanie zamkniętych z powodu niedostosowania do unijnych norm. A za uchybienie może być uznana choćby nieodpowiednia liczba kafelków w kuchni. Tak surowych norm nie muszą przestrzegać stare kraje UE" - mówi dziennikarka Biljana Zafirova.
Rumunia i Bułgaria czekają na inwestorów. Niemieckie firmy już kontrolują większość rumuńskich i bułgarskich banków i monopolizują przemysł chemiczny. Z preferencyjnych zasad podatkowych i innych ulg korzystają też Belgowie. W ubiegłym roku zagraniczne firmy zainwestowały w Bułgarii 2,5 mld euro. "Austriacy zainwestowali u nas 1,9 mld euro, niewiele mniej Holendrzy, a po nich - Francuzi, Niemcy i Włosi. Firmy z tych krajów najczęściej wybierają turystykę, przemysł chemiczny i spożywczy oraz sektor bankowy" - wylicza Radu Târle, rumuński obserwator w europarlamencie. W obu krajach do zagospodarowania jest biznes turystyczny. Bułgarskie Złote Piaski i Słoneczny Brzeg są wielkim placem budowy, hotele wznoszą głównie Niemcy i Austriacy. Podobnie dzieje się na rumuńskich plażach Morza Czarnego. A ceny nieruchomości są tam pięć razy niższe niż na Zachodzie.
Guenter Verheugen, który jako komisarz ds. rozszerzenia rozpoczął rozmowy akcesyjne z Bułgarią i Rumunią, podkreśla, że na rozszerzeniu najbardziej skorzystają Austria i Niemcy: "Firmy z tych państw zyskają rynek zbytu i 30 mln nowych konsumentów". Nie zapominajmy o strategicznym położeniu krajów nad Morzem Czarnym. Unia zapewni sobie przy okazji gwarancję stabilizacji w regionie. W kwietniu na konferencji w Belgradzie przywódcy bałkańscy zajmą się projektami dwóch rurociągów z ropą naftową: AMBO (wiodącego przez Bułgarię, Rumunię, Albanię i Macedonię) i PEOB (paneuropejskiego). Już teraz regionem Morza Czarnego interesują się Brytyjczycy, którzy podpisują kontrakty energetyczne z Rumunami.
Wejściówka do klubu
Dyplomaci unijni robią dziwne miny, gdy słyszą pytanie, co na akcesji zyskają Bułgaria i Rumunia. A potem z protekcjonalnym uśmiechem mówią, że kraje zdobędą "kartę do europejskiego klubu", czyli coś, za co warto cierpieć. "Poza profitami ekonomicznymi, w tym partycypowaniem we wspólnym rynku oraz szansą na unowocześnienie gospodarki i zrównanie standardów, Bułgaria i Rumunia staną się przede wszystkim częścią rodziny europejskiej, będą mogły wpływać na podejmowane decyzje, otrzymają gwarancję bezpieczeństwa i stabilizacji. Po 150 latach na tych ziemiach zapanuje wreszcie spokój" - mówi Oli Rehn, unijny komisarz ds. rozszerzenia.
Podobnie jak w wypadku Polski i dziewięciu innych nowych krajów UE przed Sofią i Bukaresztem roztaczana jest wizja czarnej dziury, w którą by wpadły, gdyby nie weszły do unii. Coraz bardziej niepokojąca sytuacja w byłej Jugosławii sprawia, że UE wydaje się lekiem na całe zło i najważniejszą obok NATO gwarancją bezpieczeństwa.
Do niedawna Bułgarzy i Rumuni należeli do największych euroentuzjastów na Bałkanach, teraz zaczynają dostrzegać własne walory. "Mentalnie zawsze przynależeliśmy do Europy. Wchodząc do unii, możemy wyrównać szanse. Ale korzyść jest obustronna, bo dzięki nam unia zyska szanse zbudowania alternatywnych rurociągów energetycznych. UE powinno więc zależeć na rozwiązaniu konfliktów w rejonie Morza Czarnego" - mówi Mihai-Razvan Ungureanu, minister spraw zagranicznych Rumunii.
Przed II wojną światową Bukareszt i Belgrad były głównymi partnerami strategicznymi Warszawy. Układ sił w unii skłania, by wrócić do tej strategii - grające w jednej drużynie Polska i Rumunia w najgorszym razie mogłyby być trzonem koalicji weta. Po zawodzie, który nas spotkał w związku z Hiszpanią, możemy zyskać cennego koalicjanta. "To ostatni moment, byśmy zaczęli pozyskiwać Rumunię jako sojusznika. Chcemy budować wspólny front podczas ważnych dyskusji europejskich, na przykład związanych z budżetem czy liberalizacją rynku pracy i usług" - mówi eurodeputowany Bogusław Sonik. Rumunia widzi się jako sojusznika USA i Wielkiej Brytanii, ale otwartego na Stary Kontynent. "Naszymi tradycyjnymi sojusznikami były Włochy, Francja i Węgry, ale będąc już w unii, chcielibyśmy budować alians z krajami środkowoeuropejskimi, które mają podobne do naszych problemy i cele, a najważniejszym z tych krajów jest Polska" - powtarza Ungureanu.
Więcej możesz przeczytać w 16/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.