Miłość polskich filmowców do europejskiego kina jest ślepa i nieodwzajemniona
Polskie kino wygrało z piłką nożną. Finałów futbolowych mistrzostw Starego Kontynentu nie będzie u nas jeszcze przez wiele lat, za to finał Europejskich Nagród Filmowych zostanie rozegrany nad Wisłą już 2 grudnia. Nagrody, nazywane do 1996 r. Feliksami, zostały wymyślone jako odpowiedź na amerykańskie Oscary. Nawet przyznające je gremium nazywa się podobnie: Akademia Filmowa. Luminarze europejskiej kinematografii zjadą do Warszawy, by po raz kolejny dać odpór tandecie z Hollywood i propagować prawdziwą sztukę. Krytycy już piszą laurki dla Romana Polańskiego (dostanie nagrodę za całokształt twórczości). Wśród nominowanych tytułów jest "Z odzysku" Sławomira Fabickiego. Gospodarzom, jak wiadomo, pomagają ściany. Polskie środowisko filmowe i basujące im media od lat głoszą odrodzenie naszego kina, więc czas najwyższy, by tę wschodzącą potęgę dostrzegli i docenili europejscy sąsiedzi. W końcu oni naprawdę znają się na filmie - nie to, co prymitywni Amerykanie, którzy uparcie nie dostrzegają uniwersalnego piękna "Pana Tadeusza" Andrzeja Wajdy czy inscenizacyjnego rozmachu "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza.
Parada narcyzów
W 1988 r. triumfatorem pierwszej gali Feliksów został Krzysztof Kieś-lowski, nagrodzony za "Krótki film o zabijaniu". Rok później najlepszym "młodym filmem" obwołano "300 mil do nieba" Macieja Dejczera. W 1990 r. Andrzej Wajda odebrał statuetkę za całokształt twórczości i... to już koniec sukcesów polskiej fabuły. Wszystkie kolejne i nieliczne laury przypadały produkcjom dokumentalnym. Wyjątkiem okazała się jeszcze nagroda dla Polańskiego (1999) za "europejski wkład w światowe kino" i wyróżnienie dla Pawła Edelmana (2002) za zdjęcia do "Pianisty". Pomysł, by polskim akcentem nadwiślańskiej gali była kolejna "ogólna" nagroda dla Polańskiego, doskonale pokazuje, co jurorzy sądzą o naszym kinie. A sądzą, że oprócz klasyków możemy zaoferować europejskiej kinematografii najwyżej Salę Kongresową na bankiet. Wyróżnienia z przełomu lat 80. i 90. były tylko wyrazem krótkotrwałej mody na Polskę i jej sąsiadów po upadku komunizmu.
Członkowie akademii, którzy usta mają pełne frazesów o wspólnym obszarze kulturowym, gardzą nowościami ze Wschodu. Europejskie kinematografie są zapatrzone w siebie i nawet tego specjalnie nie ukrywają. W rzekomo zjednoczonej Europie sprawy kulturalne są rozgrywane tak samo jak budżetowe - każdy sobie rzepkę skrobie. Kiedy w Paryżu pomstują na Hollywood, to mają na myśli dobro kina francuskiego. Gdy to samo robią Niemcy - troszczą się o kino niemieckie. Jakoś nie słychać o strajkach tamtejszych kiniarzy, pożądających dostaw filmów węgierskich czy greckich. Jeśli ktoś w Polsce myśli, że w podziękowaniu za hołdy dla kina francuskiego doczekamy się rewanżu w postaci ułatwień w dystrybucji naszych filmów - grubo się myli. W Europie zasady ustalają najsilniejsi, a Francja jest już wręcz modelowym przykładem kraju, w którym szowinizm kulturowy sięga granic obsesji.
Nawet koprodukcje filmowe przybierają w krajach Europy Wschodniej cechy projektów kolonialnych. Przybywający do nas reżyserzy potrzebują głównie tanich statystów o malowniczych, zniszczonych alkoholem twarzach oraz "egzotycznych" plenerów. Nie słychać jakoś, żeby masowo zatrudniali polskich operatorów czy aktorów. Nic też nie wiadomo, żeby w zachodniej Europie po zapotrzebowaniu na polskich hydraulików, pielęgniarki i murarzy miała przyjść kolej na import scenarzystów i reżyserów.
Pociąg do Hollywood
Miłość polskich filmowców do europejskiego kina, którego ponoć jesteśmy tak ważną częścią, jest miłością ślepą, beznadziejną i pozbawioną logiki. Jedynym miejscem, gdzie od upadku komunizmu naprawdę docenia się nasze orły, jest pogardzane Hollywood. To w Ameryce polscy operatorzy i scenografowie mają okazję pracować z najlepszymi. To amerykańska Akademia Filmowa dwukrotnie nagrodziła Oscarem Janusza Kamińskiego, a nominowała Sławomira Idziaka i Piotra Sobocińskiego. To podli, przeżarci komercją jankesi uznali przy okazji "Pianisty", że Roman Polański jest najlepszym reżyserem roku. To wyszydzana Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła Allana Starskiego za scenografię "Listy Schindlera", nominowała animowaną "Katedrę" Tomka Bagińskiego czy krótki metraż Sławomira Fabickiego ("Męska sprawa"). A Oscar dla Jana A.P. Kaczmarka za muzykę do "Marzyciela" zrobił dla rozsławienia w świecie talentów polskich ludzi kina więcej niż wszystkie gale Europejskich Nagród Filmowych razem wzięte.
Przegrani często poprawiają sobie humor pielęgnowaniem teorii spiskowych. Wiara w to, że Amerykanie lekceważą nasze kino z ogłupienia komercją albo zemsty za Jedwabne, jest jednak absurdem. To dyrektorzy festiwali w Cannes, Wenecji i Berlinie mają w nosie wszystko, co dzieje się nad Wisłą. To jurorzy Europejskich Nagród Filmowych od 1990 r. nie nagrodzili ani jednej polskiej fabuły, ani jednego aktora, kompozytora czy operatora (z wyjątkiem Pawła Edelmana). Amerykanie przynajmniej potrafią grać uczciwie - jeśli ktoś jest fachowcem, docenią to. Sprawdzisz się w mniejszej roli - dostaniesz większą. Tak przecież Janusz Kamiński czy Andrzej Bartkowiak zdobyli awans z operatorów na hollywoodzkich reżyserów.
Polskiej kinematografii nie pomoże nawet coroczne organizowanie w Warszawie gali europejskich łże-Oscarów. Fałszywa kurtuazja honorowych wyróżnień niczego nie zmieni. Mamy za to wielu utalentowanych ludzi kina, którzy powinni dostrzec, że ich przepustką do sławy nie jest mityczna wspólnota kinematografii europejskich, tylko ciężka, solidna praca u boku najlepszych - a ci, jak na razie, wybierają Hollywood.
Parada narcyzów
W 1988 r. triumfatorem pierwszej gali Feliksów został Krzysztof Kieś-lowski, nagrodzony za "Krótki film o zabijaniu". Rok później najlepszym "młodym filmem" obwołano "300 mil do nieba" Macieja Dejczera. W 1990 r. Andrzej Wajda odebrał statuetkę za całokształt twórczości i... to już koniec sukcesów polskiej fabuły. Wszystkie kolejne i nieliczne laury przypadały produkcjom dokumentalnym. Wyjątkiem okazała się jeszcze nagroda dla Polańskiego (1999) za "europejski wkład w światowe kino" i wyróżnienie dla Pawła Edelmana (2002) za zdjęcia do "Pianisty". Pomysł, by polskim akcentem nadwiślańskiej gali była kolejna "ogólna" nagroda dla Polańskiego, doskonale pokazuje, co jurorzy sądzą o naszym kinie. A sądzą, że oprócz klasyków możemy zaoferować europejskiej kinematografii najwyżej Salę Kongresową na bankiet. Wyróżnienia z przełomu lat 80. i 90. były tylko wyrazem krótkotrwałej mody na Polskę i jej sąsiadów po upadku komunizmu.
Członkowie akademii, którzy usta mają pełne frazesów o wspólnym obszarze kulturowym, gardzą nowościami ze Wschodu. Europejskie kinematografie są zapatrzone w siebie i nawet tego specjalnie nie ukrywają. W rzekomo zjednoczonej Europie sprawy kulturalne są rozgrywane tak samo jak budżetowe - każdy sobie rzepkę skrobie. Kiedy w Paryżu pomstują na Hollywood, to mają na myśli dobro kina francuskiego. Gdy to samo robią Niemcy - troszczą się o kino niemieckie. Jakoś nie słychać o strajkach tamtejszych kiniarzy, pożądających dostaw filmów węgierskich czy greckich. Jeśli ktoś w Polsce myśli, że w podziękowaniu za hołdy dla kina francuskiego doczekamy się rewanżu w postaci ułatwień w dystrybucji naszych filmów - grubo się myli. W Europie zasady ustalają najsilniejsi, a Francja jest już wręcz modelowym przykładem kraju, w którym szowinizm kulturowy sięga granic obsesji.
Nawet koprodukcje filmowe przybierają w krajach Europy Wschodniej cechy projektów kolonialnych. Przybywający do nas reżyserzy potrzebują głównie tanich statystów o malowniczych, zniszczonych alkoholem twarzach oraz "egzotycznych" plenerów. Nie słychać jakoś, żeby masowo zatrudniali polskich operatorów czy aktorów. Nic też nie wiadomo, żeby w zachodniej Europie po zapotrzebowaniu na polskich hydraulików, pielęgniarki i murarzy miała przyjść kolej na import scenarzystów i reżyserów.
Pociąg do Hollywood
Miłość polskich filmowców do europejskiego kina, którego ponoć jesteśmy tak ważną częścią, jest miłością ślepą, beznadziejną i pozbawioną logiki. Jedynym miejscem, gdzie od upadku komunizmu naprawdę docenia się nasze orły, jest pogardzane Hollywood. To w Ameryce polscy operatorzy i scenografowie mają okazję pracować z najlepszymi. To amerykańska Akademia Filmowa dwukrotnie nagrodziła Oscarem Janusza Kamińskiego, a nominowała Sławomira Idziaka i Piotra Sobocińskiego. To podli, przeżarci komercją jankesi uznali przy okazji "Pianisty", że Roman Polański jest najlepszym reżyserem roku. To wyszydzana Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła Allana Starskiego za scenografię "Listy Schindlera", nominowała animowaną "Katedrę" Tomka Bagińskiego czy krótki metraż Sławomira Fabickiego ("Męska sprawa"). A Oscar dla Jana A.P. Kaczmarka za muzykę do "Marzyciela" zrobił dla rozsławienia w świecie talentów polskich ludzi kina więcej niż wszystkie gale Europejskich Nagród Filmowych razem wzięte.
Przegrani często poprawiają sobie humor pielęgnowaniem teorii spiskowych. Wiara w to, że Amerykanie lekceważą nasze kino z ogłupienia komercją albo zemsty za Jedwabne, jest jednak absurdem. To dyrektorzy festiwali w Cannes, Wenecji i Berlinie mają w nosie wszystko, co dzieje się nad Wisłą. To jurorzy Europejskich Nagród Filmowych od 1990 r. nie nagrodzili ani jednej polskiej fabuły, ani jednego aktora, kompozytora czy operatora (z wyjątkiem Pawła Edelmana). Amerykanie przynajmniej potrafią grać uczciwie - jeśli ktoś jest fachowcem, docenią to. Sprawdzisz się w mniejszej roli - dostaniesz większą. Tak przecież Janusz Kamiński czy Andrzej Bartkowiak zdobyli awans z operatorów na hollywoodzkich reżyserów.
Polskiej kinematografii nie pomoże nawet coroczne organizowanie w Warszawie gali europejskich łże-Oscarów. Fałszywa kurtuazja honorowych wyróżnień niczego nie zmieni. Mamy za to wielu utalentowanych ludzi kina, którzy powinni dostrzec, że ich przepustką do sławy nie jest mityczna wspólnota kinematografii europejskich, tylko ciężka, solidna praca u boku najlepszych - a ci, jak na razie, wybierają Hollywood.
Więcej możesz przeczytać w 48/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.