CD/DVD
Rozrabiaki, mazgaje i bękarty
Cokolwiek by się znalazło na płycie Toma Waitsa - rockabilly, bluesy, knajpiane boogie, jazzujące ballady, folkowe lamenty, celtyckie kołysanki, wodewil, podwórkowe orkiestry czy kabaret, zawsze liczyć się będzie jedno: GŁOS. Dodajmy do tego niepowtarzalny sposób interpretacji tekstów prezentujących barwną galerię postaci śmiesznych i tragicznych: nieudaczników, łajdaków, straceńców, ekscentryków, szaleńców, naiwniaków i poczciwców. Nowy, trzypłytowy album amerykańskiego giganta to zestaw 30 nagrań premierowych i 26 utworów starszych, ale nieobecnych na oryginalnych płytach Waitsa, w większości pisanych dla filmów i innych projektów artystycznych. Zgodnie z tytułem albumu owe muzyczne "sierotki" dzielą się na trzy kategorie: "Brawlers" (Rozrabiaki) to utwory wywodzące się z amerykańskiej tradycji, głównie bluesa, "Bawlers" (Mazgaje) to kawałki liryczne o bardziej zróżnicowanym rodowodzie, choćby jazzowym czy folkowym, a "Bastards" (Bękarty) to luźna zbieranina coverów, skeczy i nie dających się łatwo sklasyfikować autorskich piosenek. Całość, ponad trzy godziny muzyki, jest fascynująca, bo bardziej niż jakakolwiek seryjna płyta czy rutynowa składanka ukazuje Waitsa w całej jego wielowymiarowości: jako jednego z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich poetów, gawędziarzy, kompozytorów i wokalistów, ale również jako jedną z największych osobowości estradowych naszych czasów.
Jerzy A. Rzewuski
Tom Waits "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards", Sonic
Ballady z mikrofali
Nick Cave ma wiernych fanów - szczególnie w Luna Music. Dzięki nim dostajemy nowe DVD z zapisem wrocławskiego koncertu sprzed siedmiu lat. Co prawda na ekranową wersję
"Pulse" Pink Floyd czekaliśmy lat dwanaście, ale Przegląd Piosenki Aktorskiej, nawet z udziałem australijskiego barda, nie wytrzymuje porównania. Można docenić odważną kreację Kingi Preis w "Przekleństwie Millhaven", ale już nie sztuczną powagę duetu Jopek i Maleńczuk. Co gorsza, DVD brzmi zgrzebnie i surowo - najwyraźniej bez masteringu. Ot, zwykłe stereo z hałasami w tle i ginącym wokalem. Porażki dopełniają tłumaczenia pojawiające się na ekranie podczas występu samego Cave'a - ani dosłowne, ani poetyckie. Nie da się ich wyłączyć, więc widz (niezależnie od znajomości angielskiego), zamiast czuć klimat mrocznych ballad, wije się ze śmiechu, czytając częstochowskie rymy w stylu: "Ludzie niedobrzy są, zauważyć nietrudno to".
Justyna Tworek
Nick Cave i Przyjaciele "W moich ramionach", Luna Music
Święte w jogurcie
W ostatnich pięciu latach z obozu brytyjskiego girlsbandu All Saints dobiegały jedynie rewelacje na temat problemów alkoholowych jednej z sióstr Appleton i burzliwego związku z Liamem Gallagherem drugiej. Wspólna płyta Natalie i Nicole, nagrana właśnie pod szyldem Appleton, mimo ogromnych starań wydawcy przepadła bez echa. Podobnie jak nieudane solowe próby Shaznay Lewis i Melanie Blatt. Dziewczyny zrozumiały, że osobno niewiele znaczą i choć rozstawały się z hukiem wartym 5 milionów dolarów (na tyle opiewał ówczesny kontrakt), argumentując, że "cztery miesiączki w miesiącu to stanowczo za dużo", teraz wiele mówią o tym, jak za sobą tęskniły i jak bardzo się szanują. Tęsknił za nimi i K-Gee, didżej i producent, który największe sukcesy odniósł właśnie z All Saints. Wraz z dobrym znajomym Peaches i Pink - Gregiem Kurstinem - mieli zadbać o nowe brzmienie Wszystkich Świętych. Nie udało się. Szukać świeżych pomysłów na "Studio 1", to jak wierzyć, że All Saints powracają w imię sztuki, a nie kasy. Znajdziemy tu przede wszystkim blade kopie tego, czym przed laty zachwycały dziewczyny: "On and on" to nic więcej jak powtórka z "Pure Shores" (najjaśniejszego punktu filmu "Niebiańska plaża" Danny'ego Boyle'a), a "Fundamental" przywraca balladowe klimaty z debiutanckiej płyty. Gdzieniegdzie jeszcze słychać wpływy z Jamajki stłumione przez lekcję wyniesioną z sukcesów koleżanek z Sugababes. Niedługo więc rozdzwonią się telefony dzwonkami "Rock Steady" czy "Chick Fit", a dziewczyny złapią kilka kontraktów na reklamę jogurtu. Bo po to chyba wróciły. Szkoda tylko ich głosów.
Przemysław Dziubłowski
All Saints "Studio 1", EMI
DVD
Detektyw spotyka szatana
Dashiel Hammet nie był pisarzem fantazjującym o pracy prywatnego detektywa. Był prywatnym detektywem, który zapragnął zostać pisarzem. Pewnie dlatego jego debiutancka powieść "Sokół maltański" z 1928 r. rychło doczekała się uznania i aż trzech ekranizacji. W drugiej, opatrzonej tytułem "Szatan spotyka damę" grała Bette Davis, ale do historii przeszła dopiero trzecia, z Humphre-yem Bogartem. Film, wyreżyserowany przez młodego zdolnego Johna Hustona okazał się kamieniem milowym w dziejach czarnego kryminału. Cennych informacji o akuszerach tego arcydzieła dostarcza bonusowy dokument "Znakomity ptak". Inne dodatki to zwiastuny filmów Bogarta, montaż aktorskich wpadek z 1941 r. i próby makijażu Mary Astor czyniące z niej kobietę bardzo fatalną. Pocieszająca wiadomość dla tych, którzy nie nadążają za dialogami wygłaszanymi z prędkością karabinu maszynowego: jednocześnie z DVD ukazało się wznowienie literackiej wersji "Sokoła maltańskiego".
Wiesław Chełminiak
"Sokół maltański" reż. John Huston, Warner
KINO
Całkowite zaćmienie
Polska rozpacz po raz kolejny. "Co słonko widziało" to obok "Placu Zbawiciela" drugi z najlepiej przyjętych filmów tegorocznego festiwalu w Gdyni (Nagroda Specjalna Jury). Oba zwycięskie filmy mówią o jednym - nasza ojczyzna jest czarną dziurą, w której nawet skromne aspiracje nie mają szans na spełnienie. Zgodnie z tym przesłaniem postacie z filmu Michała Rosy są życiowymi rozbitkami - Sebastian, zamknięty w sobie chłopiec, rozpaczliwie tęskni za matką. W realnym świecie ma do wyboru ojca - zakompleksionego handlarza drobnicą - i dziadka zboczeńca. Kolejna zagubiona dusza to Marta, nastolatka obdarzona niepospolitym wokalnym talentem, która marzy o ucieczce do Norwegii. Na ekranie pojawia się także bezrobotny Józef (Krzysztof Stroiński) udający przed żoną (Jadwiga Jankowska-Cieślak), że nadal pracuje w kopalni. Losy tych ludzkich cieni przeplatają się w licznych szufladkowych epizodach, by się połączyć w symbolicznym finale. Film nie jest zły, ale dla Michała Rosy, autora dynamicznej "Farby", oznacza krok wstecz i ryzyko popadnięcia w dołującą manierę "nowej polskiej szkoły". Może i nagradzanej, ale hermetycznej dla reszty świata, i szczerze mówiąc - nudnej. Płaskie ujęcia z jednej kamery, kuchenne dialogi w czasie realnym i statyczny przebieg akcji dopełniają obrazu nieszczęścia. Datę premiery słusznie wyznaczono na późną, ponurą jesień.
Paweł Kempczyński
"Co słonko widziało" reż. Michał Rosa, Kino Świat
Upadłe anioły
Ważne, jak żyjesz, ale ważniejsze, jak umierasz. Szczególnie gdy jesteś artystą u szczytu sławy. Śmierć tragiczna i przedwczesna to niemal pewny sposób na nieśmiertelność. Gdy River Phoenix zmarł na chodniku przed nocnym klubem, natychmiast znalazł się w panteonie gwiazd kina. Amerykanie nie mogli uwierzyć, że ten religijny chłopiec, na dodatek weganin, był uzależniony od narkotyków. Ale 21-letni Phoenix czuł się źle w roli idola. Jedynym oparciem w zepsutym świecie sławy był dla niego basista zespołu Red Hot Chili Peppers. Dlatego gdy w klubie odmówiono mu zagrania wspólnie z przyjacielem, Phoenix na otarcie łez zażył zabójczą mieszankę narkotyków. Taki sam miks kokainy i heroiny zabił Johna Belushiego. W latach 70. grubawy komik święcił triumfy - występował w popularnym programie "Saturday Night Live', jego film "Blues Brothers" zarobił krocie, a płyta miesiącami nie schodziła z list przebojów. "Tempo było ogromne, wszyscy brali narkotyki. Nikt wtedy nie wiedział, że mogą zabić" - wspomina Dan Aykroyd. Gdy Belushiego znaleziono martwego w pokoju hotelowym, a stężenie używek w jego krwi ośmiokrotnie przekraczało dawkę śmiertelną, już wiedzieli. "Ostatnie 24 godziny" to coś więcej niż rekonstrukcja narkotykowego maratonu, który zabił dwóch ulubieńców Hollywood. To próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego wzięli w tym maratonie udział.
Iga Nyc
"Ostatnie 24 godziny: John Belushi", 28.11, godz. 21, "River Phoenix", 29.11, godz. 21, Discovery Channel
KSIĄŻKI
Sztuka uwodzenia (sztuką)
O takim uwiedzeniu marzy każdy czytelnik. Seks, pieniądze, zbrodnia i dzieła sztuki. Do tego zmysłowa kobieta gotowa na wszystko. Plus skrajne uczucia - miłość i nienawiść. To i wspaniały kunszt kompozycyjny złożyło się na najnowsze dzieło Petera Careya. Każda strona jest niezbędnym elementem układanki, w której dramat sensacyjny przeplata się z love story. Historię malarza Michaela i jego brata o nieco gangsterskich pseudonimach poznajemy z dwóch odmiennych perspektyw, bo narratorami są obaj. Michael to artysta, który "wyszedł z mody" oraz z więzienia, po rozwodzie stracił prawo opieki nad synem i cały majątek, w tym swoje dzieła. Żyje na koszt dawnego kolekcjonera swoich obrazów wraz z upośledzonym bratem. Ich egzystencja nie przypomina pudełka czekoladek aż do momentu, kiedy pojawia się atrakcyjna, sprytna i znająca się na sztuce Marlene. Carey, jedyny oprócz Coetzeego dwukrotny laureat Bookera, po mistrzowsku podsyca nasze zainteresowanie, prowadząc grę, której zasady są tylko pozornie jasne. Australijczyk tak sugestywnie opisuje także akt tworzenia, że z powieści niemal czuć zapach farby i pociągnięcia pędzlem. To świetna książka, do tego znakomicie przetłumaczona na język polski. Rada dla nabywców: nie sugerować się tandetną okładką.
Anna Buczek
Peter Carey "Złodziejstwo, czyli historia miłosna", Bellona
Opowieść w opowieści
Literatura popularna ma dwa zadania: pozwalać się czytać lekko, łatwo i przyjemnie oraz poruszyć wyobraźnię odbiorcy na tyle, by mógł on się odnaleźć w autonomicznym świecie fikcji. Debiutancka powieść skromnej nauczycielki z Yorkshire wywiązuje się z tych powinności znakomicie. Napisana według dziewiętnastowiecznych receptur, sporządzonych przez siostry Brontë, pozwala czytelnikowi odpocząć od obrazu społecznych patologii, którym codziennie raczą nas media i modni pisarze młodego pokolenia. Pewnego dnia Margaret Lea, zakochana w książkach córka antykwariusza, otrzymuje list podpisany przez najsłynniejszą pisarkę Anglii Vidę Winter. Śmiertelnie chora autorka bestsellerów pragnie się podzielić prawdą o własnym życiu z przeciętną dziewczyną. Zawiązana w sposób prosty intryga przekształca się w zawiłą opowieść, pełną tragicznych wspomnień, tajemnic, namiętności i kontemplacji. Zamiast postmodernistycznej gry konwencjami, mamy tu narrację z prawdziwego zdarzenia, zamiast kadrów z serwisów informacyjnych - kosmos ludzkich spraw zamknięty w klatce języka. Nic dziwnego, że książka w krótkim czasie podbiła brytyjski i amerykański rynek. "Panna Winter umarła, a śnieg wciąż padał...". Kto chce dotknąć tego śniegu, żeby raz jeszcze uwierzyć w moc literatury, musi przeczytać "Trzynastą opowieść". Może nie pozbędzie się dzięki temu problemów, ale z pewnością lepiej zniesie zbliżającą się zimę.
Wojciech Wencel
Diane Setterfield "Trzynasta opowieść", Amber
Pożar i śmierć w Wenecji
Piękny trup Europy zmartwychwstaje po raz kolejny. Tym razem w nieco innym wcieleniu. Wenecja widziana oczyma Johna Berendta jest standardowo tajemnicza i dekadencka, ale jego bohaterowie to nie romantyczne literackie postacie, mknące w cieniu weneckich zaułków. To autentyczni mieszkańcy miasta, zarówno przedstawiciele socjety, jak i lokalni oryginałowie: malarz prowokator, kończący żywot na sznurze sfrustrowany poeta, rodzina amerykańskich repatriantów. Węzłowy punkt opowieści Berendta stanowi pożar opery La Fenice, będący szokiem dla wenecjan, oraz trud jej odbudowy. To jednak zaledwie narracyjny szkielet, fabuła pleni się bowiem swobodnie w wielu kierunkach, a liczba rozwijanych wątków przyprawia o ból głowy. Okazuje się, że literatura faktu może być nie mniej powikłana niż fikcja, zaś prawdziwi wenecjanie kryją może więcej tajemnic niż bohaterowie Viscontiego. Chwała autorowi, że zdecydował się zamieścić na końcu książki słowniczek postaci - bez niego w tym karnawałowym pochodzie włoskich hrabiów, artystów i szczurołapów doprawdy łatwo się pogubić. I wpaść do kanału.
Gabriela Jarzębowska
John Berendt, "Miasto spadających aniołów", Rebis
My i oni
"Transfer!" Jana Klaty to paradokument. Kontrowersyjny, jak na reżysera z opinią wiecznego prowokatora przystało. O II wojnie światowej i ludzkich tragediach - polskich i niemieckich. Bo przesiedleńcy Klaty to autentyczni, dzisiejsi i niedzisiejsi mieszkańcy Wrocławia - ci sprowadzeni zza Buga i ci wyrzuceni za Odrę. "Transfer!" to jednak nie tylko łzawe wspominki ofiar historii przekonujące, że nie ma krzywd równych i równiejszych. Rzecz przestaje być gładka, gdy niemieccy wypędzeni oczekują wdzięczności za wybudowanie atrakcyjnego turystycznie miasta czy wypierają się odpowiedzialności za wojnę. O ich winie przypomina dobiegające z głośników, przerywane oklaskami przemówienie Goebbelsa. Historie zgromadzonych na teatralnej scenie ludzi znakomicie pokazują, że wspólna krzywda wojny i przesiedleń nie połączyła naszych narodów. Po 60 latach nadal jesteśmy "my" i "oni".
Iga Nyc
"Transfer!", reż. Jan Klata, Teatr Współczesny, Wrocław
Błąd za błędem
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" to kolejne chybione przedstawienie z cyklu TR.PL, który miał prowokować do dyskusji o Polsce, a prowokuje do pytań o dalsze losy Rozmaitości. W sztuce Wojcieszka kumulują się błędy popełniane na tej scenie od ubiegłego sezonu: promowanie słabej dramaturgii tworzonej przez ludzi nie mających o teatrze pojęcia, dopuszczanie do premiery spektaklu, nad którym praca powinna trwać jeszcze długie miesiące, by zespół, który firmuje takie przedsięwzięcie, się nie ośmieszał ("Weź, przestań" Jana Klaty), zagłuszanie zdrowego rozsądku artystowską pychą, czego wyrazem był "Giovanni" Grzegorza Jarzyny. Teraz zaś Wojcieszek poniósł, pierwszą w karierze, klęskę - wystawił spektakl pozbawiony klarownej idei, dowcipu, dobrych dialogów, źle zagrany i, zwyczajnie, niemądry. Takiego efektu można się było spodziewać (lub go uniknąć) już po otwartej próbie czytanej, która obnażyła słabą jakość tekstu Masłowskiej. Ale chichot znajomych na widowni oraz głosy krytyków, że sztuka ma pęknięcia, za to nie ma fabuły i w tym jej urok, były najwyraźniej zbyt miłe dla ucha.
Iza Natasza Czapska
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", reż. Przemysław Wojcieszek, teatr Rozmaitości, Warszawa
Rozrabiaki, mazgaje i bękarty
Cokolwiek by się znalazło na płycie Toma Waitsa - rockabilly, bluesy, knajpiane boogie, jazzujące ballady, folkowe lamenty, celtyckie kołysanki, wodewil, podwórkowe orkiestry czy kabaret, zawsze liczyć się będzie jedno: GŁOS. Dodajmy do tego niepowtarzalny sposób interpretacji tekstów prezentujących barwną galerię postaci śmiesznych i tragicznych: nieudaczników, łajdaków, straceńców, ekscentryków, szaleńców, naiwniaków i poczciwców. Nowy, trzypłytowy album amerykańskiego giganta to zestaw 30 nagrań premierowych i 26 utworów starszych, ale nieobecnych na oryginalnych płytach Waitsa, w większości pisanych dla filmów i innych projektów artystycznych. Zgodnie z tytułem albumu owe muzyczne "sierotki" dzielą się na trzy kategorie: "Brawlers" (Rozrabiaki) to utwory wywodzące się z amerykańskiej tradycji, głównie bluesa, "Bawlers" (Mazgaje) to kawałki liryczne o bardziej zróżnicowanym rodowodzie, choćby jazzowym czy folkowym, a "Bastards" (Bękarty) to luźna zbieranina coverów, skeczy i nie dających się łatwo sklasyfikować autorskich piosenek. Całość, ponad trzy godziny muzyki, jest fascynująca, bo bardziej niż jakakolwiek seryjna płyta czy rutynowa składanka ukazuje Waitsa w całej jego wielowymiarowości: jako jednego z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich poetów, gawędziarzy, kompozytorów i wokalistów, ale również jako jedną z największych osobowości estradowych naszych czasów.
Jerzy A. Rzewuski
Tom Waits "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards", Sonic
Ballady z mikrofali
Nick Cave ma wiernych fanów - szczególnie w Luna Music. Dzięki nim dostajemy nowe DVD z zapisem wrocławskiego koncertu sprzed siedmiu lat. Co prawda na ekranową wersję
"Pulse" Pink Floyd czekaliśmy lat dwanaście, ale Przegląd Piosenki Aktorskiej, nawet z udziałem australijskiego barda, nie wytrzymuje porównania. Można docenić odważną kreację Kingi Preis w "Przekleństwie Millhaven", ale już nie sztuczną powagę duetu Jopek i Maleńczuk. Co gorsza, DVD brzmi zgrzebnie i surowo - najwyraźniej bez masteringu. Ot, zwykłe stereo z hałasami w tle i ginącym wokalem. Porażki dopełniają tłumaczenia pojawiające się na ekranie podczas występu samego Cave'a - ani dosłowne, ani poetyckie. Nie da się ich wyłączyć, więc widz (niezależnie od znajomości angielskiego), zamiast czuć klimat mrocznych ballad, wije się ze śmiechu, czytając częstochowskie rymy w stylu: "Ludzie niedobrzy są, zauważyć nietrudno to".
Justyna Tworek
Nick Cave i Przyjaciele "W moich ramionach", Luna Music
Święte w jogurcie
W ostatnich pięciu latach z obozu brytyjskiego girlsbandu All Saints dobiegały jedynie rewelacje na temat problemów alkoholowych jednej z sióstr Appleton i burzliwego związku z Liamem Gallagherem drugiej. Wspólna płyta Natalie i Nicole, nagrana właśnie pod szyldem Appleton, mimo ogromnych starań wydawcy przepadła bez echa. Podobnie jak nieudane solowe próby Shaznay Lewis i Melanie Blatt. Dziewczyny zrozumiały, że osobno niewiele znaczą i choć rozstawały się z hukiem wartym 5 milionów dolarów (na tyle opiewał ówczesny kontrakt), argumentując, że "cztery miesiączki w miesiącu to stanowczo za dużo", teraz wiele mówią o tym, jak za sobą tęskniły i jak bardzo się szanują. Tęsknił za nimi i K-Gee, didżej i producent, który największe sukcesy odniósł właśnie z All Saints. Wraz z dobrym znajomym Peaches i Pink - Gregiem Kurstinem - mieli zadbać o nowe brzmienie Wszystkich Świętych. Nie udało się. Szukać świeżych pomysłów na "Studio 1", to jak wierzyć, że All Saints powracają w imię sztuki, a nie kasy. Znajdziemy tu przede wszystkim blade kopie tego, czym przed laty zachwycały dziewczyny: "On and on" to nic więcej jak powtórka z "Pure Shores" (najjaśniejszego punktu filmu "Niebiańska plaża" Danny'ego Boyle'a), a "Fundamental" przywraca balladowe klimaty z debiutanckiej płyty. Gdzieniegdzie jeszcze słychać wpływy z Jamajki stłumione przez lekcję wyniesioną z sukcesów koleżanek z Sugababes. Niedługo więc rozdzwonią się telefony dzwonkami "Rock Steady" czy "Chick Fit", a dziewczyny złapią kilka kontraktów na reklamę jogurtu. Bo po to chyba wróciły. Szkoda tylko ich głosów.
Przemysław Dziubłowski
All Saints "Studio 1", EMI
DVD
Detektyw spotyka szatana
Dashiel Hammet nie był pisarzem fantazjującym o pracy prywatnego detektywa. Był prywatnym detektywem, który zapragnął zostać pisarzem. Pewnie dlatego jego debiutancka powieść "Sokół maltański" z 1928 r. rychło doczekała się uznania i aż trzech ekranizacji. W drugiej, opatrzonej tytułem "Szatan spotyka damę" grała Bette Davis, ale do historii przeszła dopiero trzecia, z Humphre-yem Bogartem. Film, wyreżyserowany przez młodego zdolnego Johna Hustona okazał się kamieniem milowym w dziejach czarnego kryminału. Cennych informacji o akuszerach tego arcydzieła dostarcza bonusowy dokument "Znakomity ptak". Inne dodatki to zwiastuny filmów Bogarta, montaż aktorskich wpadek z 1941 r. i próby makijażu Mary Astor czyniące z niej kobietę bardzo fatalną. Pocieszająca wiadomość dla tych, którzy nie nadążają za dialogami wygłaszanymi z prędkością karabinu maszynowego: jednocześnie z DVD ukazało się wznowienie literackiej wersji "Sokoła maltańskiego".
Wiesław Chełminiak
"Sokół maltański" reż. John Huston, Warner
KINO
Całkowite zaćmienie
Polska rozpacz po raz kolejny. "Co słonko widziało" to obok "Placu Zbawiciela" drugi z najlepiej przyjętych filmów tegorocznego festiwalu w Gdyni (Nagroda Specjalna Jury). Oba zwycięskie filmy mówią o jednym - nasza ojczyzna jest czarną dziurą, w której nawet skromne aspiracje nie mają szans na spełnienie. Zgodnie z tym przesłaniem postacie z filmu Michała Rosy są życiowymi rozbitkami - Sebastian, zamknięty w sobie chłopiec, rozpaczliwie tęskni za matką. W realnym świecie ma do wyboru ojca - zakompleksionego handlarza drobnicą - i dziadka zboczeńca. Kolejna zagubiona dusza to Marta, nastolatka obdarzona niepospolitym wokalnym talentem, która marzy o ucieczce do Norwegii. Na ekranie pojawia się także bezrobotny Józef (Krzysztof Stroiński) udający przed żoną (Jadwiga Jankowska-Cieślak), że nadal pracuje w kopalni. Losy tych ludzkich cieni przeplatają się w licznych szufladkowych epizodach, by się połączyć w symbolicznym finale. Film nie jest zły, ale dla Michała Rosy, autora dynamicznej "Farby", oznacza krok wstecz i ryzyko popadnięcia w dołującą manierę "nowej polskiej szkoły". Może i nagradzanej, ale hermetycznej dla reszty świata, i szczerze mówiąc - nudnej. Płaskie ujęcia z jednej kamery, kuchenne dialogi w czasie realnym i statyczny przebieg akcji dopełniają obrazu nieszczęścia. Datę premiery słusznie wyznaczono na późną, ponurą jesień.
Paweł Kempczyński
"Co słonko widziało" reż. Michał Rosa, Kino Świat
Upadłe anioły
Ważne, jak żyjesz, ale ważniejsze, jak umierasz. Szczególnie gdy jesteś artystą u szczytu sławy. Śmierć tragiczna i przedwczesna to niemal pewny sposób na nieśmiertelność. Gdy River Phoenix zmarł na chodniku przed nocnym klubem, natychmiast znalazł się w panteonie gwiazd kina. Amerykanie nie mogli uwierzyć, że ten religijny chłopiec, na dodatek weganin, był uzależniony od narkotyków. Ale 21-letni Phoenix czuł się źle w roli idola. Jedynym oparciem w zepsutym świecie sławy był dla niego basista zespołu Red Hot Chili Peppers. Dlatego gdy w klubie odmówiono mu zagrania wspólnie z przyjacielem, Phoenix na otarcie łez zażył zabójczą mieszankę narkotyków. Taki sam miks kokainy i heroiny zabił Johna Belushiego. W latach 70. grubawy komik święcił triumfy - występował w popularnym programie "Saturday Night Live', jego film "Blues Brothers" zarobił krocie, a płyta miesiącami nie schodziła z list przebojów. "Tempo było ogromne, wszyscy brali narkotyki. Nikt wtedy nie wiedział, że mogą zabić" - wspomina Dan Aykroyd. Gdy Belushiego znaleziono martwego w pokoju hotelowym, a stężenie używek w jego krwi ośmiokrotnie przekraczało dawkę śmiertelną, już wiedzieli. "Ostatnie 24 godziny" to coś więcej niż rekonstrukcja narkotykowego maratonu, który zabił dwóch ulubieńców Hollywood. To próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego wzięli w tym maratonie udział.
Iga Nyc
"Ostatnie 24 godziny: John Belushi", 28.11, godz. 21, "River Phoenix", 29.11, godz. 21, Discovery Channel
KSIĄŻKI
Sztuka uwodzenia (sztuką)
O takim uwiedzeniu marzy każdy czytelnik. Seks, pieniądze, zbrodnia i dzieła sztuki. Do tego zmysłowa kobieta gotowa na wszystko. Plus skrajne uczucia - miłość i nienawiść. To i wspaniały kunszt kompozycyjny złożyło się na najnowsze dzieło Petera Careya. Każda strona jest niezbędnym elementem układanki, w której dramat sensacyjny przeplata się z love story. Historię malarza Michaela i jego brata o nieco gangsterskich pseudonimach poznajemy z dwóch odmiennych perspektyw, bo narratorami są obaj. Michael to artysta, który "wyszedł z mody" oraz z więzienia, po rozwodzie stracił prawo opieki nad synem i cały majątek, w tym swoje dzieła. Żyje na koszt dawnego kolekcjonera swoich obrazów wraz z upośledzonym bratem. Ich egzystencja nie przypomina pudełka czekoladek aż do momentu, kiedy pojawia się atrakcyjna, sprytna i znająca się na sztuce Marlene. Carey, jedyny oprócz Coetzeego dwukrotny laureat Bookera, po mistrzowsku podsyca nasze zainteresowanie, prowadząc grę, której zasady są tylko pozornie jasne. Australijczyk tak sugestywnie opisuje także akt tworzenia, że z powieści niemal czuć zapach farby i pociągnięcia pędzlem. To świetna książka, do tego znakomicie przetłumaczona na język polski. Rada dla nabywców: nie sugerować się tandetną okładką.
Anna Buczek
Peter Carey "Złodziejstwo, czyli historia miłosna", Bellona
Opowieść w opowieści
Literatura popularna ma dwa zadania: pozwalać się czytać lekko, łatwo i przyjemnie oraz poruszyć wyobraźnię odbiorcy na tyle, by mógł on się odnaleźć w autonomicznym świecie fikcji. Debiutancka powieść skromnej nauczycielki z Yorkshire wywiązuje się z tych powinności znakomicie. Napisana według dziewiętnastowiecznych receptur, sporządzonych przez siostry Brontë, pozwala czytelnikowi odpocząć od obrazu społecznych patologii, którym codziennie raczą nas media i modni pisarze młodego pokolenia. Pewnego dnia Margaret Lea, zakochana w książkach córka antykwariusza, otrzymuje list podpisany przez najsłynniejszą pisarkę Anglii Vidę Winter. Śmiertelnie chora autorka bestsellerów pragnie się podzielić prawdą o własnym życiu z przeciętną dziewczyną. Zawiązana w sposób prosty intryga przekształca się w zawiłą opowieść, pełną tragicznych wspomnień, tajemnic, namiętności i kontemplacji. Zamiast postmodernistycznej gry konwencjami, mamy tu narrację z prawdziwego zdarzenia, zamiast kadrów z serwisów informacyjnych - kosmos ludzkich spraw zamknięty w klatce języka. Nic dziwnego, że książka w krótkim czasie podbiła brytyjski i amerykański rynek. "Panna Winter umarła, a śnieg wciąż padał...". Kto chce dotknąć tego śniegu, żeby raz jeszcze uwierzyć w moc literatury, musi przeczytać "Trzynastą opowieść". Może nie pozbędzie się dzięki temu problemów, ale z pewnością lepiej zniesie zbliżającą się zimę.
Wojciech Wencel
Diane Setterfield "Trzynasta opowieść", Amber
Pożar i śmierć w Wenecji
Piękny trup Europy zmartwychwstaje po raz kolejny. Tym razem w nieco innym wcieleniu. Wenecja widziana oczyma Johna Berendta jest standardowo tajemnicza i dekadencka, ale jego bohaterowie to nie romantyczne literackie postacie, mknące w cieniu weneckich zaułków. To autentyczni mieszkańcy miasta, zarówno przedstawiciele socjety, jak i lokalni oryginałowie: malarz prowokator, kończący żywot na sznurze sfrustrowany poeta, rodzina amerykańskich repatriantów. Węzłowy punkt opowieści Berendta stanowi pożar opery La Fenice, będący szokiem dla wenecjan, oraz trud jej odbudowy. To jednak zaledwie narracyjny szkielet, fabuła pleni się bowiem swobodnie w wielu kierunkach, a liczba rozwijanych wątków przyprawia o ból głowy. Okazuje się, że literatura faktu może być nie mniej powikłana niż fikcja, zaś prawdziwi wenecjanie kryją może więcej tajemnic niż bohaterowie Viscontiego. Chwała autorowi, że zdecydował się zamieścić na końcu książki słowniczek postaci - bez niego w tym karnawałowym pochodzie włoskich hrabiów, artystów i szczurołapów doprawdy łatwo się pogubić. I wpaść do kanału.
Gabriela Jarzębowska
John Berendt, "Miasto spadających aniołów", Rebis
My i oni
"Transfer!" Jana Klaty to paradokument. Kontrowersyjny, jak na reżysera z opinią wiecznego prowokatora przystało. O II wojnie światowej i ludzkich tragediach - polskich i niemieckich. Bo przesiedleńcy Klaty to autentyczni, dzisiejsi i niedzisiejsi mieszkańcy Wrocławia - ci sprowadzeni zza Buga i ci wyrzuceni za Odrę. "Transfer!" to jednak nie tylko łzawe wspominki ofiar historii przekonujące, że nie ma krzywd równych i równiejszych. Rzecz przestaje być gładka, gdy niemieccy wypędzeni oczekują wdzięczności za wybudowanie atrakcyjnego turystycznie miasta czy wypierają się odpowiedzialności za wojnę. O ich winie przypomina dobiegające z głośników, przerywane oklaskami przemówienie Goebbelsa. Historie zgromadzonych na teatralnej scenie ludzi znakomicie pokazują, że wspólna krzywda wojny i przesiedleń nie połączyła naszych narodów. Po 60 latach nadal jesteśmy "my" i "oni".
Iga Nyc
"Transfer!", reż. Jan Klata, Teatr Współczesny, Wrocław
Błąd za błędem
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" to kolejne chybione przedstawienie z cyklu TR.PL, który miał prowokować do dyskusji o Polsce, a prowokuje do pytań o dalsze losy Rozmaitości. W sztuce Wojcieszka kumulują się błędy popełniane na tej scenie od ubiegłego sezonu: promowanie słabej dramaturgii tworzonej przez ludzi nie mających o teatrze pojęcia, dopuszczanie do premiery spektaklu, nad którym praca powinna trwać jeszcze długie miesiące, by zespół, który firmuje takie przedsięwzięcie, się nie ośmieszał ("Weź, przestań" Jana Klaty), zagłuszanie zdrowego rozsądku artystowską pychą, czego wyrazem był "Giovanni" Grzegorza Jarzyny. Teraz zaś Wojcieszek poniósł, pierwszą w karierze, klęskę - wystawił spektakl pozbawiony klarownej idei, dowcipu, dobrych dialogów, źle zagrany i, zwyczajnie, niemądry. Takiego efektu można się było spodziewać (lub go uniknąć) już po otwartej próbie czytanej, która obnażyła słabą jakość tekstu Masłowskiej. Ale chichot znajomych na widowni oraz głosy krytyków, że sztuka ma pęknięcia, za to nie ma fabuły i w tym jej urok, były najwyraźniej zbyt miłe dla ucha.
Iza Natasza Czapska
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", reż. Przemysław Wojcieszek, teatr Rozmaitości, Warszawa
Więcej możesz przeczytać w 48/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.