Brytyjczykami targają niespotykane od dawna emocje. Tak bardzo, że krajem wstrząsnęła śmierć laburzystowskiej parlamentarzystki Jo Cox zamordowanej podczas dyżuru poselskiego. Jej zabójca był prawdopodobnie niezrównoważony, jednak jego okrzyki „Britain first!” mogą świadczyć, że uległ przedreferendalnej psychozie ogarniającej coraz więcej znanych raczej z flegmatycznego opanowania mieszkańców Wielkiej Brytanii.
Walka sondaży
Głównym przedmiotem komentarzy (i bukmacherskich zakładów) są pojawiające się prawie codziennie sondaże preferencji wyborców. Prowadzą je instytuty badania opinii, uczelnie i ośrodki naukowe. Wyniki długo okazywały się rozbieżne, jednak w ostatnich tygodniach zaczęły wykazywać przewagę zwolenników rozwodu z Brukselą. Redakcja „Financial Timesa” pokusiła się o wyliczenie średnich wyników kilkunastu prowadzonych regularnie badań. Okazało się, że za wyjściem z UE opowiadało się przeciętnie 47 proc. respondentów, przeciwnego zdania zaś było 44 proc. Tendencja jest dość wyraźna. Nie pomagają nieustanne apele premiera Camerona, na nic prounijna kampania torysów i laburzystów, wsparcie udzielane przez Kościoły, intelektualistów i wszystkich liczących się partnerów, z Barackiem Obamą i Angelą Merkel na czele. Informacje o przewadze eurosceptyków wywołały lament mediów głównego nurtu, ale też triumfalizm eurosceptycznych angielskich tabloidów („The Sun” epatował wielkim, opartym na grze słów tytułem-hasłem „Be leave in Britain” („bądź za opuszczeniem (UE) przez Brytanię” czytane fonetycznie jako „wierz w Brytanię”). W zażartej walce propagandowej padają wszelkie prawdziwe i fałszywe argumenty. Oburzenie wzbudziły ewidentnie nieprawdziwe informacje, np. rozklejany masowo billboard głoszący, że „76-milionowa Turcja wstępuje do Unii Europejskiej”. Jego autorzy niespecjalnie przejęli się jednak krytyką, uznając, że wszystkie chwyty są dozwolone „w imię wyższej konieczności”. Grze na emocjach i manipulacjom sprzyja wstydliwie niska orientacja Brytyjczyków w sprawach Unii Europejskiej. W badaniu Fundacji Bertelsmanna okazało się, że aż 52 proc. mieszkańców Wielkiej Brytanii nie wie prawie nic o UE i relacjach swojego kraju z Brukselą. Co ciekawe, zwolennicy wyjścia z UE podtrzymują swoje zdanie w tej kwestii nawet po zapoznaniu się z szacunkami ministerstwa skarbu, które wyliczyło, że każde brytyjskie gospodarstwo domowe zapłaci za koszty rozwodu z Europą ok. 5200 funtów rocznie w ciągu najbliższych 15 lat.
Straty czy zyski
To tylko jedno z wyliczeń. Wśród analityków nie ma zgody odnośnie do potencjalnych kosztów wyjścia z UE. Najczarniejsza dla Londynu okazuje się prognoza OECD, która zakłada, że wzrost gospodarki brytyjskiej po wyjściu z UE będzie do roku 2020 o 3 pkt proc. niższy, niż byłby w ramach Wspólnoty Europejskiej, do roku 2030 zaś różnica pogłębi się do 5 pkt proc.
Sektor bankowy obawia się, że wielki europejski biznes zamieni Londyn na Luksemburg albo Frankfurt. Sam tylko bank JPMorgan Chase ostrzegł, że poluzowanie związków finansowych Wielkiej Brytanii i UE zmusi go do zwolnienia kilku tysięcy pracowników. W skali całego City redukcja może okazać się bardzo bolesna. Międzynarodowy Fundusz Walutowy utrzymuje, że już sama kampania przed referendum i nastrój niepewności zmniejszył tegoroczny wzrost PKB Wielkiej Brytanii o 0,3 pkt proc., natomiast po faktycznym wyjściu Zjednoczonego Królestwa z UE byłoby to przynajmniej 1,5 i aż 9 pkt proc. w dłuższym terminie. Z drugiej strony szybka liberalizacja i wykorzystanie globalnych więzi gospodarki brytyjskiej mogłyby skutkować nawet impulsem wzrostowym PKB o 1,5-1,6 pkt proc., na co zwracają uwagę zwolennicy wyjścia podpierający się własnymi badaniami. Grupa Economists for Brexit przekonuje, że efektów negatywnych może nie być wcale, w długim terminie zaś Wielka Brytania wręcz zyska na rozwodzie z przeregulowaną i wtrącającą się do wszystkiego Unią Europejską. Należący do grupy Roger Bootle nazywa wszelkie negatywne scenariusze straszeniem. Jego zdaniem europejskie taryfy importowe dla towarów spoza UE są już tak niskie (średnio 3 proc.), że dla wysoko przetworzonych produktów przemysłu brytyjskiego nie stanowią bariery. Liberalizacja gospodarki przyniesie znacznie więcej korzyści, a zwiększona w ten sposób konkurencyjność zapewni Brytyjczykom przewagę z nawiązką rekompensującą ewentualne straty. Przypominają, że Wielka Brytania eksportuje 45 proc. swoich dóbr na Stary Kontynent, a wartość obrotów to 490 mld euro. Wprowadzenie nawet niewielkich taryf celnych czy procedur przewozowych byłoby bolesne dla obu stron. Wszyscy będą zainteresowani, żeby przeprowadzić to możliwie płynnie. O tym, że to możliwe, najlepiej świadczy przykład Szwajcarii czy Norwegii, który pokazuje, że zastąpienie umów z Brukselą serią umów bilateralnych daje podobne efekty. Co więcej – uczestnictwo w strefie wolnego handlu jest tańsze niż w Unii. Statystyczny Norweg ponosi co roku związane z tym koszty na poziomie niespełna 110 euro, a Brytyjczyk blisko 230 euro. Oczywiście „wstrząsy wtórne” po ewentualnym Brexicie dotrą do wszystkich zakątków Unii Europejskiej. Zwłaszcza w nowych państwach członkowskich, które nie są jeszcze wystarczająco silne, by skutecznie obronić się przed negatywnymi skutkami zawirowań gospodarczych. Mihály Varga, minister gospodarki Węgier, ocenił, że długoterminowo rozwód z Brytyjczykami będzie oznaczał dla jego kraju tempo wzrostu PKB wolniejsze o 0,2-0,3 pkt proc. Polski rząd twierdzi, że wyjście Brytyjczyków nie wpłynie na nasz budżet, ale na podstawie obserwacji zachowania giełd i rynków walutowych już dziś widać, że czekają nas spore przesunięcia.
Rachunek dla Polski
Grupą, która szczególnie obawia się konsekwencji ewentualnego Brexitu, są mieszkający w Wielkiej Brytanii Polacy. Burmistrz Londynu Boris Johnson i minister sprawiedliwości Michael Gove zapowiadają, że po wygranym referendum doprowadzą do zamknięcia granic dla imigrantów i odesłanie tych, których status jest nie do końca uregulowany. Taka jest sytuacja nawet co trzeciego Polaka w Anglii. „Secesjoniści” proponują rozwiązania oparte na australijskim systemie punktowym, który wpuszcza obcokrajowców w zależności od tego, ile korzyści z niego może czerpać gospodarka. I to niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzi. Drugim kryterium miałby być cenzus majątkowy. Minimum 35 tys. funtów rocznie jest potrzebne, żeby móc mieszkać w WB na stałe. 30 proc. polskich imigrantów nie osiąga tego poziomu. Największą jednak, namacalną stratą będzie brak w UE siły politycznej, która będzie tak konsekwentnie parła do naprawy zdezelowanej biurokracji unijnej i przywrócenia wolności rynkowych. Dla nas lepszym rozwiązaniem byłaby wspólna z Brytyjczykami walka o zreformowanie Europy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.