Równo pół wieku temu w amerykańskich telewizorach pojawił się pierwszy odcinek serialu „Star Trek” o podróżach statku kosmicznego Enterprise, który „odważnie podąża tam, gdzie nie był jeszcze żaden człowiek”. Za kilka dni do kin wchodzi 13. film kinowy z tego cyklu, a telewizje na całym świecie co rusz powtarzają telewizyjne przygody (w sumie 30 sezonów) kapitana Kirka i jego następców. To jedna z największych popkulturowych marek na świecie. Ale – czy na całym świecie?
PIERWSZY POCAŁUNEK
Wystarczy przecież spojrzeć na nasze podwórko. Opowieści ze świata „Star Trek” nigdy nie zdobyły w Polsce większej popularności. Owszem – i u nas istnieje fandom (czyli zorganizowana, oddana grupa fanów tej marki), ale nieporównywalnie mniejszy niż ten w Stanach czy Europie Zachodniej. Tam „Star Trek” to tytuł kultowy na skalę porównywalną z „Gwiezdnymi wojnami”, u nas nawet nie wydano seriali „Star Trek” na DVD. Nie wspominając o setkach powieści czy komiksów, które od lat poszerzają to popkulturowe uniwersum. W polskich księgarniach znajdziemy wiele literackich rozszerzeń filmów „Star Wars” i ani jednego „Star Treka”. Skąd taka różnica? Siła wielkich marek popkultury polega na trafieniu w punkt. Po prostu właściwa opowieść we właściwej formie trafia do odbiorców w czasie, gdy takiej opowieści potrzebują. Nie sposób tego zaplanować, bo nigdy do końca nie wiadomo, czego oczekują dziś odbiorcy. Ale tak właśnie rodzą się kultowe marki. Powieści Rowling o Harrym Potterze wydane dekadę wcześniej czy później nie stałyby się takim fenomenem. Zresztą kilku autorów, którzy podobne fabuły stworzyli, oskarżyło ją o plagiat. Żaden nie wygrał, bo za każdym razem były to tylko podobieństwa, a nie rozmyślne czerpanie z ich pomysłów, ale to dowód na to, że sama idea nie była taka oryginalna. Rowling jest sprawną autorką, ale to, że spośród dziesiątek pisarzy właśnie ona stała się największym fenomenem literackim ostatnich dekad, to efekt trafienia w potrzeby młodych czytelników we właściwym momencie. Podobnie było ze „Star Trekiem” – premiera serialu w 1966 r. była początkiem nowej ery amerykańskiej telewizji. Serial nie tylko zdobył wielką popularność i był jak na owe czasy postępowy (to w „Star Treku” można było po raz pierwszy w amerykańskiej telewizji zobaczyć pocałunek bohaterów należących do dwóch różnych ras). Gdy po dwóch sezonach ogłoszono zdjęcie serialu z anteny, po raz pierwszy w historii zorganizowano masową akcję pisania listów do stacji telewizyjnej z żądaniem przywrócenia programu. Serial wrócił na antenę i powstał kolejny, trzeci sezon. Przez lata powtarzano te blisko 80 odcinków w setkach lokalnych stacji, a z czasem – pod koniec lat 70. – rozpoczęto kręcenie filmów kinowych. W 1987 r. pojawił się kolejny serial: „Star Trek: Następne pokolenie”.
RADZIECCY KLINGONI
I to wszystko nas ominęło. Fenomen tej marki polegał w dużej mierze na atrakcyjności pierwszego w latach 60. serialu. Tam, gdzie go emitowano bez większych opóźnień (w Wielkiej Brytanii czy Niemczech), dzisiejsza popularność „Star Treka” jest powszechna. Niestety, nie zobaczyliśmy tego serialu w polskiej telewizji aż do końca XX w. Gdy w latach 70. otworzyliśmy się trochę na zachodnią kulturę, w miejsce „Star Treka” zakupiono jego znacznie słabszą brytyjską kalkę „Kosmos 1999”. I ten tytuł do dziś z nostalgią wspominają widzowie pamiętający Studio 2 i inne telewizyjne atrakcje czasów Edwarda Gierka. Czemu to nie był „Star Trek”? Może przeważył wątek złowrogich Klingonów, brutalnej kosmicznej rasy zdobywców, która wielu widzom mocno kojarzyła się ze Związkiem Radzieckim. Tak czy owak – nie dostaliśmy tego serialu wtedy, gdy miało to największy sens. I chociaż „Star Trek: Następne pokolenie” pojawił się w naszej telewizji dość szybko, to było już za późno. Bez fundamentów sprzed lat nigdy nie dało się zbudować popularności tej serii. Podobnie jest z najpopularniejszą marką brytyjskiej popkultury, czyli serialem „Doktor Who”. Kierowana do młodszych widzów produkcja BBC, podszyta dobrze ukrytą porcją dydaktyki, wystartowała w 1963 r. i szybko stała się telewizyjnym hitem i kulturowym fenomenem. I jest nim do dziś. W Polsce zobaczyliśmy Doktora dopiero w latach 90. i bez znajomości wcześniejszych dekad jego przygód marka ta nie miała szans na ułamek swojej zachodniej popularności. A idealnym kontrprzykładem tego zjawiska są właśnie „Gwiezdne wojny”. Tu nie czekaliśmy. Film George’a Lucasa pojawił się w polskich kinach niespełna dwa lata po światowej premierze (wiosną 1979 r.) i zdobył popularność równie wielką jak wszędzie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.