Ludzie gastronomii są na ogół nieco zblazowani. „Stek? Ribeye? Black angus? Czterotygodniowy? Stary, w zeszłym miesiącu jadłem sześciotygodniowego!”. „Homar? A ile waży? 3 kg? Ten, co to nam zrobił Onufry, to był homar!”. „Szampan? Churchill 2006? Stary, 2002 to jest rocznik!”. I tak bez końca. Taka gra w to, by nie powiedzieć: „Zazdroszczę, chciałbym, mam ochotę…”. Bo i po prawdzie mizantropicznie się w gastronomii nie lubimy, czyli ani nie zazdrościmy, ani w nas chęci, ani ochoty. Oczywiście koloryzuję teraz jak minister w przemówieniu. Są sprawy, miejsca i ludzie, którzy nas od lat ruszają. O jednej z takich spraw opowiem. O Czeremszynie i o podlaskiej gościnności Basi Samosiuk. Najpierw gościłem ich ja. To znaczy mój przyjaciel Henio Kaproń w Obszy. W roku 2002 otwieraliśmy piękną karczmę w bardzo starym budynku. Pierogi biłgorajskie, żurawinówki, bimbry malinowe, grzyby, ryby i piwo z glinianych kufli. A do tańca grała Czeremszyna. Zespół polecili mi moi lubelscy przyjaciele z Kapeli Drewutnia. Grali dobrze. A potem zaprosili do siebie. Na festiwal nazywany przez miejscowych „Folki”. Przed wojną Czeremcha była ważnym węzłem kolejowym łączącym z centrum cały ówczesny wschód Polski, węzłem kluczowym dla gospodarki leśnej. Położona jest na południowym skraju Puszczy Białowieskiej wśród borowikowych lasów, niegdyś pełnych bimbrowników. Ludzie w wiosce byli zamożni, przedwojenni kolejarze stanowili elitę. Domy prawosławne od katolickich odróżniało umiejscowienie wejścia – z frontu lub od podwórza. Mało tam na wsi elementu napływowego, wszyscy od lat kompletnie tutejsi, z tradycjami, z przepisami, z muzyką. Można to zrozumieć, gdy w czasie festiwalu „Z wiejskiego podwórza” na scenie szaleje Czeremszyna. Piękne pieśni, śpiewane po tutejszemu, potrafią wykonać wszyscy. Znają je od lat, znacznie dłużej niż te 23 lata istnienia zespołu. Wiem, wiem, że nie powinienem tu pisać o muzyce, lecz o słoninie i bimbrze. Ale zanim wrócę do mojego właściwego tematu, to napiszę jeszcze, że przez 20 już lat festiwalu występowali na nim niewiarygodni wręcz muzycy, a pokoncertowe wspólne granie ciągnęło się po świt. Było pięknie zawsze i będzie pięknie również w tym roku. Po co jadę do Czeremchy? Po pierwsze sędziować w moim ulubionym konkursie regionalnych potraw. Oceniać słoniny, dania z grzybów, baby ziemniaczane, owsiane kisiele, pierożki, mrowiska i sękacze. Po drugie napić się cudownych miodów i piw domowych. Wierzcie mi: są wyjątkowe. Po trzecie pobankietować przy kieliszeczku ekologicznej, przy pierogach, wędzonych rybach, boczkach, kiszkach krwawych i ziemniaczanych, przy śledziach, popijającchlebowym kwasem, nacieszyć się przednim towarzystwem i muzyką. Po czwarte po raz kolejny spotkać się ze słowackimi winami od Jana Švestka. Z jego traminerem i swatowawrzyneckim, z leányką i rieslingiem. A jak mi się znudzi, to napić się jego śliwowicy. Po piąte samemu coś ugotować. A to jakąś wegetariańską paszę dla zespołów. A to kociołek pörköltu z Janem, a to może bób uprażyć. Wszystko to w świetnym towarzystwie i nie na sucho. Po szóste rozejrzeć się po okolicy za skarbami – za twarogiem, za grzybami w słoiczkach, za bukwicówką, za sałem. Po siódme – usiąść na ławeczce pod sklepem i w pełnym słońcu w towarzystwie przyjaciół, nieco nerwowo się rozglądając (ach, te nieżyciowe przepisy prawa), wypić bączka piwa. Po ósme, bo kocham tych ludzi, szanuję ich pasję i pracę, uwielbiam z nimi biesiadować i grać. To już ten weekend. 22-24 lipca, Czeremcha. Festiwal „Z wiejskiego podwórza”. www.festiwalczeremcha.pl
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.